Rzecz zwana niczym
Dziś wpisując w wyszukiwarce obrazów
hasło „Niewidzialne popiersie Woltera” otrzymujemy od razu
całkiem zgrabną serię miniaturek, z których wyziera ku nam
uśmiechnięte oblicze kandydowego autora. Złośliwie stwierdzę, że
za moich czasów tak łatwo nie było.
Salvadore Dali, geniusz,
hochsztapler, wariat i artysta kiczu, zawsze należał do moich
ulubieńców. Pewnie w życiu prywatnym, gdybyśmy się mogli
spotkać, nie przypadlibyśmy sobie wzajem do gustu. Ale jego
malarstwo, mimo że w większej części wysilone i samonaśladujące,
co jakiś czas przebłyskuje geniuszem. Jego idea szukania obiektów
w przestrzeni pomiędzy innymi obiektami
nie jest może olśniewająca, ani nie był jej prekursorem, ale miał
tu pewne zasługi.
Byłem swego
czasu na okrzyczanej wystawie grafik holenderskich (w tym Rembrandta)
i Salvadora Dali, która miejsce miała w stolicy Dolnego Śląska.
Była ta wystawa przykładem jak można w pięknym opakowaniu
sprzedać popioły i popłuczyny (dla przykładu – grafika
Rembrandta van Rijn była dosłownie jedna wśród kilkudziesięciu
pomniejszych sławą i talentem kolegów). Grafiki Salvadora Dali
musiały mieć wspaniałą oprawę i pompę, gdyż bez tego wyglądały
na bohomazy nierozgarniętego indywiduum o umiarkowanym stopniu
niepełnosprawności umysłowej, który dostał w swoje ręce cykl
„Kaprysów” Goyi i pudełko flamastrów. Może było kilka, które
naprawdę warte były zastanowienia, większość natomiast były to
próby wyłowienia jakichś kształtów z przestrzeni pomiędzy rzeczami i osobami, które na swoich grafikach umieścił Goya. I oto w
miejscu pomiędzy jakąś postacią a drzewem pojawia się końska
głowa. Albo w szczelinie między innymi pojawia się prozaiczna
miotła. Ogólnie rzecz biorąc najbardziej do myślenia dawała
przestrzeń pomiędzy wartością wystawy zareklamowaną (i
zapłaconą) a jej poziomem, która układała się w kształt
pojęcia „wyrwigrosz”. Doprawdy, gdyby nie wielkie reprodukcje
autografów katalońskiego malarza, byłbym przekonany, że
reprodukcje Goyi rozdano uczniom szkół podstawowych do porysowania w
ramach badań nad ich rozwojem emocjonalnym.
Ale prócz
takich – miernych, moim skromnym zdaniem – dziwolągów,
katalończyk potrafił sztukę „dostrzegania czegoś między
rzeczami” wyprowadzić na wyżyny mistrzostwa, jak w przypadku
„Niewidzialnego popiersia Woltera”.
Pierwszy raz z
tym obrazem zetknąłem się w albumie z reprodukcjami pożyczonym od
kolegi. Przekazując mi go bardzo chwalił „Niewidzialne
popiersie”. Ja natomiast nie odkryłem w nim nic szczególnego.
Ba, uważałem tytuł za prowokację, gdyż płótno przedstawiało
wszystko za wyjątkiem postaci Woltera. Gdy kolega przekonywał mnie,
że ono tam jest i że znalezienie go zmienia punkt widzenia na
sztukę szalonego Salvadora, nie wierzyłem mu, sądząc, że to
żart. I nieomal z lupą szukałem tego popiersia w szczegółach
reprodukcji wydrukowanej na rozkładówce dwa razy A4, co dawało
nieomal tysiąc dwieście centymetrów kwadratowych upstrzonych
surrealistycznymi kształtami. No cóż. Zostawiłem album rozłożony
na łóżku i wyszedłem po coś. Gdy wróciłem do pokoju, zaraz po
wejściu kątem oka dostrzegłem w albumie dziwną, uśmiechniętą
twarz o błękitnawej cerze. Miałem go!
Głowa Woltera
składa się na tym obrazie w znacznej części z niczego. Jej
najbardziej charakterystyczną cechą jest wysokie czoło (ordynarna
łysina) powstałe przez obramowanie nieba ciemną arkadą. Oczy są
głowami dwóch kupców ubranych w czarno-białe szaty bliżej nieokreślonego kroju udrapowane w szyję i ramiona filozofa. Rewelacja.
Podobny pomysł
na sztukę miał niejaki Antartido A. Garay z nowelki J. L. Borgesa
pt. „Selektywne oko”. Jak wielu bohaterów „Kronik Bustosa
Domecqa” miał on problemy zarówno z recepcją swej sztuki, jak i
z bieżącymi płatnościami, co w sprzężeniu zwrotnym rzutowało
na dobór środków wyrazu. Na swojej wystawie w Salonie Przyjaciół
Sztuki zaprezentował swoje pierwsze, jak byśmy to teraz nazwali,
instalacje:
Składały
się na nią bryły gipsu, jakich uczy pani od rysunków w szkole
podstawowej, ustawione po dwie na przeciw siebie lub po trzy z
kształtami liści, stóp, owoców. Antartido A. Garay obdarzył nas
komentarzem objaśniającym, że nie należy przypatrywać się
liściom, stopom, ani owocom, a raczej przestrzeni, czyli powietrzu
między bryłami, które miało stanowić to, co on nazywa (…)
rzeźbą wklęsłą.
Kolejna wystawa poszła w kierunku większego radykalizmu, gdy między
czterema gołymi ścianami znajdowało się jedynie trochę gruzu i
kilka gzymsów na suficie, a zdaniem jej twórcy „rzeczą
najważniejszą dla wyrafinowanego smaku jest przestrzeń między
gzymsami a gruzem”. Wystawa, z uwagi na niewyrobione gusta
publiczności zakończyła się skandalem, interwencją straży
ogniowej i obrażeniami ciała twórcy. Ale niezrażony Antartido A.
Garay rozwinął swą wizję w postaci monumentalnej rzeźby, na
którą składała się przestrzeń między budynkami na skrzyżowaniu
ulic, nie wyłączając ławek, drzew, rynsztoków i przechodniów.
Pomysł przedni, pomijając model biznesowy tego nurtu, który
zasługiwał na odrębną pochwałę, lecz nie wiadomo, czy w ramach
kategorii „wyłudzenie”, czy już „wymuszenie”. Ale to już
zapraszam do lektury. (Nawiasem mówiąc jestem przekonany, że narrator „Selektywnego
oka” i wspólnik A. A. Garaya musiał zainspirować pomysłodawców
wspomnianej wrocławskiej wystawy grafik).
O ile można się śmiać z bohaterów Borgesa i traktować ich
„sztukę” w kategoriach ciekawych, lecz abstrakcyjnych rozważań
teoretycznych, to w świecie muzyki pojawił się taki Antartido A.
Garay i nie tylko odniósł sukces artystyczny, lecz jeszcze kilka
dni temu Drugi Program Polskiego Radia fetował setną rocznicę
jego urodzin. Mowa oczywiście o Johnie Cage'u i jego utworze
„4'33''”, który składa się z... ciszy o tytułowej długości.
Dokładnie rzecz biorąc koncertowe realia – z dźwięków, które
dochodzą do słuchacza w czasie gdy wykonawca w bezruchu tkwi nad
klawiaturą fortepianu. John Cage na pewno był wielkim
konceptualistą (jeśli to słowo naprawdę istnieje), lecz marnym
kompozytorem, podobnie jak wspomniany bohater „Selektywnego oka”
był marnym rzeźbiarzem. Szczerze powiedziawszy, z tych utworów,
które słyszałem, żadnego nie potrafiłbym strawić po raz drugi
(poza wspomnianym „4'33''”). Ale świadom jestem tego, że sam
słucham muzyki, która bez jego dokonań koncepcyjnych nie
powstałaby wcale. I za to przed Cagem zdejmuję beret.
Gdzieś w tym nurcie pozostaje także Cortazar ze swoim
niewidzialnym czempionem nokautującym Juana Yepesa, o czym już
wspominałem w poprzednim poście, więc nie będziemy się dłużej
zatrzymywać.
Dostrzeganie czegoś w przestrzeni między innymi rzeczami to dar,
czy umiejętność nabyta? I czy to w ogóle ma sens? Victor Sanchez,
niejako sukcesor Carlosa Castanedy (w pozytywnym znaczeniu sukcesji),
twierdzi, że jest to wręcz jedna z najbardziej praktycznych
umiejętności jakie można posiąść. Rozszerza ona percepcję i
poprzez wyciszenie, które te ćwiczenia niosą pozwala na bardziej
efektywne wykorzystanie naszej uwagi. Proponuje on takie ćwiczenia
jak postrzeganie cieni jako brył czy postrzeganie nieba między
liśćmi drzew jako drugiego drzewa, utkanego ze światła.
Reasumując: z pustego i Salomon nie naleje, ale Salvadore Dali
namaluje, Antartido A. Gayard wyrzeźbi, John Cage skomponuje, Julio
Cortazar napisze, a Victor Sanchez ułoży ćwiczenia na poszerzenie
percepcji.
Wszystkim odczuwającym jeszcze podskórny horror vacui na
deser zaserwuję jeszcze zdanie od Starego Mistrza (Lao Tsy):
Trzydzieści szprych zbiega się w
jednej piaście;
Pusta przestrzeń w środku koła
stanowi oparcie dla wozu.
Tao Te Ching
Komentarze
Prześlij komentarz