Piraci scen elżbietańskich
Jeśli czegoś nie można
zwalczyć, należy to zalegalizować, aby sprawować nad tym
kontrolę.
Stosując tę zasadę starą
jak świat najbardziej spektakularną akcję legalizacyjną
przeprowadziła królowa angielska Elżbieta, gdy masowo wciągała
na służbę piratów i kupców nazywając ich korsarzami. W ten
sposób królowa z jednej strony zbudowała wspaniałą flotę do
nękania habsburskiej Hiszpanii, a z drugiej strony zmniejszyła
skalę przestępczego zjawiska piractwa. Ale mało kto wie, że za
czasów elżbietańskich kwitło inne zjawisko, które obecnie
nazywamy „piractwem” w kontekście naruszenia praw autorskich, którego Jej Królewska Mość zalegalizować nie była chętna, lecz nie wiadomo, czy przez palce nań nie patrzyła.
Z drugiej strony
ciekawe jest to, że obecni orędownicy pełnego liberalizmu w
gospodarce z oburzeniem wypowiadają się o pracy młodocianych czy
zjawisku tzw. „piractwa”. Nie traktowałbym tego jako zwyczajnej
hipokryzji, lecz jako rodzaj nieuświadomionych barier
intelektualnych wyrosłych z naszej europejskiej – wbrew pozorom –
socjalistycznej tradycji.
Ale, jak mawiał
kolega Gienek – „do ad remu”.
Rolę obecnie pełnioną
przez kinematografię pełnił w ówczesnej Anglii teatr. Obowiązywał
ten sam system dystrybucji co teraz: najpierw sztuka jest wystawiona,
a potem zostaje wydana w postaci książki jak teraz film po kilku
miesiącach w kinie trafia na płyty, najpierw do wypożyczalni,
potem do indywidualnego obiegu. No, może poza obecnym ostatnim
stadium dystrybucji w postaci płyt dokładanych do periodyków. Ale
odpowiednikiem tego były późniejsze powieści drukowane w
odcinkach.
Można byłoby
pomyśleć, że zjawisko przynoszenia kamer do kina celem uzyskania
nieautoryzowanej kopii jest wynalazkiem naszych czasów czerpiącym z
bootlegów, czyli nieoficjalnych nagrań koncertowych. Nic bardziej
błędnego. W teatrze elżbietańskim odbywało się to zupełnie
podobnie, tyle że tekst sztuki wykradali aktorzy utrwalając go –
a jakżeby inaczej – w swej pamięci. G. Blakemore Evans pisze o
tym, jak aktorzy opłacani przez wydawnictwa recytowali swoje role,
które potem składano do pełnego tekstu i wydawano. Recytując
tekst nieświadomie go przeinaczali. Skracali go, antycypowali (czyli
wypowiadali pewne kwestie, lub nawet sceny zbyt wcześnie), lub
odwrotnie – opóźniali ich pojawienie się w tekście. Naturalnym
było też zapożyczanie podobnych zdań czy imion z innych sztuk.
Można stwierdzić za Borgesem, że pamięć ich bywała wynalazcza.
Onegdaj spędzając
weekend w górskim miasteczku Wisła natknąłem się na zjawisko już
bez mała niespotykane, czyli stragan bukinisty. On też zdawał
sobie sprawę ze swej wyjątkowości i ceny, które sobie życzył za
oferowane woluminy, nadawały książkom blady odcień
ekskluzywności. Pewnie przez to nic bym tam nie nabył, gdyby nie
to, że natknąłem się na charakterystyczna czerwoną okładkę
„Hamleta” wydanego w 1987 roku przez Wydawnictwo Literackie.
Dwadzieścia lat temu wypożyczenie takiej książki było pierwszym
moim zetknięciem z historią szekspirowskiego księcia.
„Tragedia Hamleta
księcia Danii” miała swoją premierę w „The Globe” w 1601
roku. W 1603 roku ukazało się pierwsze wydanie w formacie Quarto.
Rzecz jasna – pirackie. I ten właśnie tekst przełożył Juliusz
Kydryński na potrzeby jednego z warszawskich teatrów, a ja mogłem poznać tę wersję jako pierwszą, nim jeszcze miałem możliwość przeczytać
przekład M. Słomczyńskiego czy J. Paszkowskiego.
Uważa się, jak twierdzi w posłowiu pan Kydryński, że tekstu nie
zdradził żaden z aktorów trupy Lorda Szambelana, lecz jeden z
aktorów najętych przygodnie. Przeto tekst jest nie dość, że
uboższy, to poprzekręcany a niektóre imiona są wcale do znanego
nam tekstu nie podobne: to że Rosencranz stał się Rossencraftem,
to małe piwo, lecz jak Poloniusz został Corambisem jest rzeczą już
nader ciekawą.
Rzecz
jasna, aby Szekspir mógł swe dzieło sprzedać w tych warunkach,
musiał je wzbogacić. Dlatego też autorska i autoryzowana wersja,
również wydana w formacie Quarto
w roku 1604 jest o wiele dłuższa i – rzec można kolokwialnie –
bardziej przegadana. Jednakże pamiętać należy, że Quarto
z 1603 roku, tzw. bad
Quarto („złe Quarto”) jest
bliższe temu, co faktycznie widzowie zobaczyli na scenie.
Widzimy zatem tu zatem bardzo konkretny mechanizm wolnego rynku:
chcesz sprzedać, daj coś, czego inni nie mają. Oczywiście od razu
zerwie się chór głosów nazywających przedstawioną sytuacje
kradzieżą a Shakespeare'a nazywając pokrzywdzonym i dalej na tę
modłę. I dobrze. Czekałem na tę reakcję.
Współcześni psedoliberałowie przypominają nastolatków, którzy
w czarnych podkoszulkach z napisami „Anarchy” i „Olewaj system”
przychodzą na komisariat żalić się, że ktoś ich pobił. Brakuje
tu konsekwencji. Ale do ad remu.
Co
stanowi o geniuszu „Hamleta”? Fabuła? Warsztat literacki?
Pomysł? Ja swoje stanowisko opiszę zdaniem samego bohatera: słowa,
słowa, słowa. Sama fabuła w postaci cichego zamachu stanu i
odstawieniu księcia na boczny tor, co powoduje jego zemstę, nie
jest ani oryginalna, ani specjalnie ciekawa. A historia Hamleta
księcia Danii w swej pierwotnej odsłonie była w ogóle tak
kiepska, że jej tekst nie zachował się do dnia dzisiejszego.
Zdumieni?
Wiadomo, że utwór opiewający dolę duńskiego księcia powstał
około 1589 roku, a zatem dekadę przed premierą szekspirowskiej
wersji. Imię Hamleta i motyw zemsty wystawiany na deskach teatrów
wspominany jest w dziennikach i listach połowy lat
dziewięćdziesiątych szesnastego wieku. Dramat ów, zaginiony obecnie, znany w kręgach specjalistów jako
„Ur-Hamlet”, jest przypisywany Thomasowi Kydowi, innemu
dramatopisarzowi ery elżbietańskiej, którego „Hiszpańską
tragedię” traktuje się jako pierwszy dramat rozpoczynający nurt
zwany „tragediami zemsty”. Nie chciałbym, aby przez to
utożsamiać „Hiszpańską tragedię” z „Ur-Hamletem”. Raczej
o to, że w tamtym czasie Kyd stanowi głównego podejrzanego, który
mógłby stać za preszekspirowskim tekstem „Hamleta”, który to
tekst bez wątpienia istniał i był wystawiany. Chciałoby się
rzec, że istnienie „Ur-Hamleta” lepiej jest udokumentowane, niż
istnienie Sokratesa.
Jak
już powiedziano, drugie Quarto
było dość mocno rozbudowane i można przyjąć, że była to
wersja do czystej lektury. Z uwagi na objętość nie nadawała się
do wystawienia na scenie. Zatem dla potrzeb scenicznych powstała w
1623 roku trzecia wersja, znów od formatu zwana Folio,
która generalnie stanowi okrojoną wersję right Quarto,
za wyjątkiem osiemdziesięciu pięciu wersów, których wcześniej
być nie mogło z uwagi na aktualną w 1604 roku sytuację
polityczną.
Jak
widzimy, „Hamlet” jest procesem. Nie tylko jako dramat –
predestynowany do bycia dynamiczną, odgrywaną formą sztuki, lecz
także jako tekst, który różny jest w 1601 roku od tego z 1603, a
ten z kolei od tego z 1604 a wszystkie od Folio z
1623 roku. „Hamlet” ewoluował. A ewolucję zawdzięczał prawom rynku tak
wolnego, że obecni pseudoliberałowie nazwaliby je prawami dżungli.
To
nie jest tak, że gloryfikuję tamte czasy. To jest tak, że wskazuję
źródła pewnych zjawisk. W tym przypadku zjawiskiem jest „Hamlet”.
Warto
wspomnieć ten skromny wkład teatralnych piratów w rozwój kultury
europejskiej. Na złość ludziom, którzy zwą się liberałami,
lecz przyklaskują wyrokowi nazywającemu plagiatem smartfona firmy
na „S” tylko dlatego, że jest prostokątny na podobieństwo
smartfona firmy pieczętującej się ogryzkiem. Gdyby nie ta
upajająca wolność rynku wymuszająca przebiegłość kancelarii
prawniczych miast innowacyjności inżynierów, być może pogrobowcy
Jobsa musieliby zrobić po prostu lepszy produkt, zamiast zabraniać
produkować innym.
Reszta jest
milczeniem.
W.
Shakespeare „Hamlet”
PS.
Słowa
„The rest is silence” („Reszta jest milczeniem”) nie
pojawiają się w bad Quarto, zatem mogę z dużym
prawdopodobieństwem stwierdzić, że nie słyszeli tego widzowie pierwszych sezonów, a stratfordczyk dołożył te słowa
dopiero w right Quarto. A to oznacza, że gdyby nie piracki
proceder imci Nicholasa Linga i Johna Trundella (wydawców bad
Quarto) kultura europejska byłaby teraz uboższa zarówno o tę
kwestię, jak i wiele innych.
Jak można prosić o komentarz, gdy następuje milczenie?
OdpowiedzUsuńPrzepraszam najmocniej, jeśli gdzieś umknął mi komentarz do skomentowania...
OdpowiedzUsuń