Apokalipsa według St. Lema
Jest w architektonicznym łuku jeden kamień, który jest specjalny. Będąc umiejscowiony w samym szczycie, wydaje się być on wyróżniony swą wyjątkową pozycją – najwyższą. Gdy spogląda się na piękny, strzelisty profil gotyckiego łuku, tenże kamień, czyli zwornik lub inaczej klucz, w naturalny sposób przyciąga uwagę. Jest zwieńczeniem, szczytem, ponad nim nie ma już nic godnego uwagi...
To skojarzenie pojawia się, gdy wspominam „Fiasko” S. Lema. Oto wszystko co do pewnego momentu napisał galicyjski geniusz znajduje swe ukoronowanie w tej jednej powieści.
Pierwsze jest niepowodzenie.
Począwszy od tytułu, a gdy mamy w rękach egzemplarz z edycji Wydawnictwa Literackiego z roku 1987, to jeszcze od jednolicie czarnej okładki z białoliterowym tytułem napisanym, budowany jest ponury nastrój. Na początku: Las Birnam, makbetowskie miejsce klęski, i Parvis, który idzie ratować ludzi, którzy w owym lesie zostali. W tym swego mentora, komandora Pirxa. Pirx nie żyje! To był dla mnie cios, gdy czytałem powieść za młodu. No dobrze, może żyje, wszak diglatory miały możliwość hibernowania swych operatorów, gdy sytuacja była już krytyczna. Zaraz też i nasz bohater zmuszony jest się zamrozić. Autor, niczym bracia Kliczko, bije rzadko, ale mocno i konsekwentnie. Nagle akcja przenosi się w przyszłość i na pokładzie „Eurydyki” lekarze próbują „wskrzesić” zamrożonych operatorów, w tym obu pilotów. I tu kolejne niepowodzenie – nie ma możliwości rozmrożenia wszystkich. Technologia hibernacji była zbyt prymitywna i można wykorzystać jedynie fragmenty ciał obu pilotów i jeden mózg. Czyj? Nie wiadomo. Dokumenty uległy zniszczeniu. Pozostała tylko pierwsza litera nazwiska: „P”. Czyli dalej nic. „Nowy” pilot otrzymuje nowe imię i nazwisko: Marek Tempe. Tempe, nie od witkiewiczowego Sajetana, lecz od nazwy doliny, w której Orfeusz spotyka Eurydykę. Właśnie. Nazwa statku. Gdy sięgnąć do mitologii, to wyprowadzenie Eurydyki z Hadesu nie było jakimś modelem przedsięwzięcia zakończonego sukcesem.
Po co w ogóle „Eurydyka” leci do gwiazdozbioru Harpii? Nawiązać Kontakt. Z wyliczeń naukowców związanych z SETI i CETI wynikło, że można nawiązać kontakt jedynie z cywilizacjami, które znajdują się na odpowiednim poziomie technicznym. Ludzkość jest już wyposażona w wiedzę i umiejętności, by móc znaleźć i dolecieć we właściwym czasie do takiej cywilizacji. A potem? Kwiaty, czerwone dywany, dzieci w strojach ludowych i uścisk dłoni braci w rozumie. Prawda okazuje się być mniej kolorowa. Kwinta Harpii jest planetą o dwóch kontynentach i miriadach dziwnych, zdecydowanie technicznych obiektów latających wokół niej. Tysiące orbiterów, patrolowce, pociski balistyczne wystrzeliwane w kierunku intruzów, wyludniony księżyc z generatorem plazmowym. Jest dziwnie i obco. I nikt na Kwincie Kontaktu nie pragnie. Kolejne, bezzałogowe próby nawiązania kontaktu nieodmiennie kończą się jakimś wariantem zniszczenia, czy to aparatów jednej, czy drugiej strony. Próby demonstracji siły mają jeszcze bardziej koszmarny przebieg. A odwrót nie wchodzi w grę.
Jest w tej powieści
koda wszystkich chyba motywów, z którymi Lem mierzył się przez
życie. Jest przede wszystkim człowiek. Przede wszystkim kim jest człowiek wobec. Wobec
obcych, wobec stworzonej przez siebie techniki, wobec drugiego
człowieka, wobec całej ludzkości. Zwłaszcza to ostatnie pytanie
zmienia się w problem pod tytułem „jak pozostać
człowiekiem wobec ludzkości”. Decyzja, którą podejmuje
Steergard, „Kontakt za wszelką cenę”, nie wypływa z jego dążeń
autorytarnych, z jakiejś psychopatologii. On czuje presję
ludzkości, która tyle wysiłku włożyła w wyprawę „Eurydyki”,
że odwrót z pustymi rękami byłby niemożliwy.
Jest także problem
„człowiek a komputer”. Znów, jak u Pirxa (choć to może znów
Pirx), pojawia się motyw naturalnych predyspozycji człowieka, które
mogą nadal przewyższać umiejętności komputerów jako
zwyczajnych, lecz szybkich liczydeł. Czytelnicy „Przygód pilota
Pirxa” pamiętać winni „Ananke”, historię komputera
pokładowego, który bez jakiejkolwiek żenady doprowadził do
katastrofy, bo tak został nauczony przez swego „mentora”
cierpiącego na syndrom anankastyczny. Tu jednak problem jest
głębszy. GOD, komputer ostateczny (czytelnicy Dukaja winni od razu
skojarzyć sobie pojęcie „osca” z „Perfekcyjnej
niedoskonałości”), ma w sobie coś z HALa, którego oglądaliśmy
w „2001 Odysei kosmicznej”. Jest jednak zdecydowanie
subtelniejszy. Jest, rzecz oczywista, bliższy Golemowi XIV. I też
gdzieś koło trzeciej setki stron pojawia się rozważanie o
źródłach pogoni za sztuczną inteligencją i manowcach, na które
nas ta pogoń prowadzi.
Space-opera. Jak w
„Edenie”, „Niezwyciężonym”, „Obłoku Magellana”. Teraz
już pozostawione w odwodzie stosy atomowe i miotacze antymaterii,
które już trącają myszką, zastąpione zostają inżynierią
sideralną, która ma swe źródła w kwantowych oddziaływaniach
grawitacyjnych. No i jest też rozmach, który przytłacza. Wobec
lunoklazmu z „Fiaska”, epickie bitwy „Niezwyciężonego” to
zaledwie bójki pod barem. A tu znów wyrasta przed bohaterami
pytanie: czy po tamtej stronie przypadkiem nie mamy do czynienia li
tylko z ewolucją maszyn?
Bardzo mi się spodobał pomysł Krzysztofa Nowaka na poster. | Źródło |
Jest także wymiana
informacji. Znów sygnał radiowy. Znów nieodczytywalny, coś jakby
szum, lecz jakby nieprzypadkowy. I teraz ludzkość, która Kwintan
próbuje przekonać o swych dobrych zamiarach... wyświetlając im
bajkę. Czy można bardziej zaakcentować daremność tej próby?
Światło widzialne, które chłoniemy oczyma jest małym wycinkiem
całego widma promieniowania elektromagnetycznego. Do tego ruch,
który obserwujemy oczyma jest obarczony całym ciężarem zjawiska
sakadycznego – tego, które umożliwia nam uznane dwudziestu
czterech nieruchomych obrazów wyświetlonych w ciągu jednej sekundy
jako płynnego ruchu. Tymczasem już pszczoła nie poradzi sobie z
telewizją: nie ten zakres promieniowania jest dla niej światłem
widzialnym, a wyświetlanie bez sensu pojedynczych, pourywanych w
dodatku obrazów mogłoby wydać by się jej bezsensowne. Przy jej
szybkości percepcji, w czasie naszej sekundy mijają jej godziny.
Ale gdy z politowaniem pokiwacie głową nad pomysłem astronautów z
„Eurydyki”, pomyślcie o „płytce Pioneera”. To ją
skrytykował w ten sposób Lem. Czym ją obcy będą oglądać? Co z
niej mają zrozumieć? Ludzie stają po drugiej stronie problemu z
„Głosu Pana”: co i jak nadać, żeby ktokolwiek nas zrozumiał?
Odpowiedź już na poziomie teorii informacji jest krótka, smutna i
negatywna:
Samowyjaśniające się
kody nie istnieją.
S. Lem „Fiasko”
Jest też w ostatniej
podróży Tempego, tej na powierzchnię planety, coś z wariantu
wyprawy Rohana na Regis III. Tym razem astrogator, czy też pilot nie
wraca szczęśliwie, w ostatniej chwili. Tym razem, jeśli to znów
Pirx, to już się nie wywinie.
Jest zastanowienie
teologiczne. Nie tylko w oczywistej figurze dominikanina-lekarza,
lecz też w całym przedsięwzięciu, które mając być nawiązaniem
Kontaktu przeistacza się w apokalipsę. Kontakt, którego scenerią
są stosy trupów gospodarzy, rozerwany księżyc, niewyobrażalne
tsunami, genocyd i pośród tego kilku ludzi mówiących: „chcieliśmy
po dobroci”, toż to zarzewia mitologii związanych z potopem i
apokalipsami. I Sodoma z Gomorą. Jakby Lem chciał delikatnie nazwać
Stary Testament taką próbą nawiązania kontaktu przez Boga. Ale
nie chcę wchodzić dalej w to rozważanie, gdyż figura Tempego,
zstępującego i ginącego na Kwincie w imię Kontaktu stałaby się
cokolwiek bluźnierczą.
Katedry gotyku nie
kończą się na wielkich łukach ich witrażowych okien. Rzędy
łuków podtrzymują następne kondygnacje wystrzeliwujące pękami
pinakli i kolejnych łuków. Tak też i „Fiasko”, w którym
oparcie, choć może nieuświadomione, mają inni autorzy ze swymi
dziełami. Źródło dukajowego „In partibus infidelis” bije
około trzechsetnej strony pierwszego wydania „Fiaska”. I to
zarówno jako źródło całego tematu „chrześcijaństwo a obce
formy życia”, jak i samego tytułu, wprost przytoczonej łacińskiej
sentencji. Z kolei konstatacja, że jedynym sposobem Kontaktu może
okazać się archeologia kultur, stanowi rdzeń „Córki łupieżcy”.
Walka, która celowo, czy też nie, będzie formą Kontaktu, to
przecież Watts ze swoim „Ślepowidzeniem”, ale i z całą
dynamiką układu ludzkość-wampiry. Tu można wspomnieć, że duet
Steergard-GOD, jakoś osobliwie podobny jest do tandemu
Sarasti-Kapitan w „Ślepowidzeniu”. Tak samo, dopiero pod koniec,
przekonujemy się, jak dużą rolę w wypracowywaniu decyzji przez
dowódcę ma pokładowy system informatyczny. Nieludzki, zatem
moralnie nie tylko niedoskonały, lecz zgoła ułomny.
Pojęcie fiaska przesyca
całą powieść. Jest w Lesie Birnam, jest w czytanej przez Tempego
książce o czarnej kuli mrówek, jest w wysiłkach zmierzających do
Kontaktu, w nazwie „Eurydyka”, zgoła wszędzie. Jest, zdaje się
mówić autor, naturalnym przeznaczeniem wysiłków rodzaju
ludzkiego.
Powieść jest
zwieńczeniem wielkiego, pięknego gotyckiego łuku wypełnionego
misternym witrażem łączącym akcję, rozmach epicki, naukowy i
głębię traktatu filozoficznego. Moja notka to zaś garść
tłuczonego szkła. Mam nadzieję, że te okruchy nie zrażą Was i
sięgniecie po „Fiasko”. Spojrzycie na witraż i zauważycie jego
piękno, mimo iż przedstawia koniec świata.
Amen.
I tak wszystko to, czego
się tknę,
W proch i śmierć
obraca się,
Nie wiem sam, gdzie
miejsce dla mnie jest.
PERFECT „Wyspa, Drzewo,
Zamek”
Komentarze
Prześlij komentarz