Posty

Wyświetlam posty z etykietą Dead Can Dance

W Królestwie Zachodzącego Słońca

Obraz
     Pisząc tego posta jeszcze nie do końca mogę się otrząsnąć z wrażenia nierzeczywistości ostatniej doby. I takie chyba winno być to doznanie – misteryjne, pozarealne, przenikające do szpiku duszy.    Ja wiem, że koncert Dead Can Dance to nie Eleusis, ani nawet spektakl Gardzienic, ale jednak, gdy zabrzmiały pierwsze tony utworu „Yulunga” i Lisa Gerrard zaczęła śpiewać, przeszły mnie dreszcze, jakich nie dostarczy mi nigdy żaden ASMR. Ale od początku.   Jak widać z oryginalnej daty na bilecie, cierpliwość jest cnotą...   Nie bywam ostatnio na koncertach. Też prawda, że koncerty się ostatnio nie odbywały zbyt często. Dmuchając więc na zimne przybyłem do łódzkiej Areny zdecydowanie przed czasem i to całkiem celowo. Zebrany na godzinę przed otwarciem obiektu tłumek wydał mi się cokolwiek zabawny. Były wytatuowane typy, ogolone i z brodami, w czapeczkach, kapturach, krótkich spodniach, dziwnych gaciach przypominających piżamy, dziewczęt...

Piosenka roku 2014

Obraz
Zbiera się ludziom na koniec roku na różne podsumowania. Wpisując się w ten nurt chciałem Wam napisać jaki utwór muzyczny określiłbym moją „piosenką roku”, czy też który z albumów byłby moim „płytą roku”.    Okazało się, że albumy takie są dwa. Nie potrafię powiedzieć teraz, który  z nich podoba mi się  bardziej. Nie potrafię powiedzieć, który z utworów bardziej zasługuje na pokreślenie go „piosenką roku”, choć to określenie jest z gruntu fałszywe, gdyż jeden utworów jest instrumentalny. Zatem zaprezentuje je w kolejności alfabetycznej.    Pierwszy zatem BRUNT z Guernsey, niezwykle dziwnej wyspy na Kanale La Manche, która leżąc o rzut beretem od francuskiego wybrzeża podlega koronie brytyjskiej, lecz nie należy do Unii Europejskiej. Z resztą, nie jest ważne komu kłaniają się mieszkańcy tej wyspy, lecz jak zaczarowaną muzykę BRUNT potrafi zagrać. Na swoim debiutanckim albumie o tytule „Brunt” oferują cudną odtrutkę na pop-rockowe zagubienie. Silny, gęs...

(Nie) wszystkie szczęśliwe powroty

Jako że rok 2012 już nam się chyli ku końcowi, zaczynają się pojawiać różne myśli podsumowujące. Z mojej perspektywy jako ważne oceniam dwa „powroty”: Ridleya Scotta do świata „Obcego” i DEAD CAN DANCE do szerzej pojętego świata muzyki, zarówno poprzez wydanie nowej płyty, jak i trasę koncertową.    Jak to jednak bywa z wiadomościami, jedna jest zazwyczaj trochę gorsza od drugiej. Nie to, żeby zła. Po prostu... niedobra. I od niej zaczniemy.     Początek „Prometeusza” jest intrygujący – planeta, ale nie wiemy jaka, humanoid, ale nie człowiek. Co robi? Połyka dziwną substancję nad brzegiem wodospadu. Wodospad niczym nie przypomina tego z „Błękitnej laguny” - szara woda przetacza się z hukiem po szarych skałach. Szare jest także niebo. Humanoid przełknął wszytko do końca i... umarł. Zginął w męczarniach strawiony dziwną, czarną substancją, którą połknął. Jego szczątki wpadają do wody i w ujęciu kojarzącym się ze wstawkami animowanymi do serialu „Dr House”, z...