Posty

Wyświetlam posty z etykietą teatr

Tańczyłem na prapremierze

Na początek wyjaśnijmy to sobie: nie lubię muzyki zespołu ABBA, nie lubię teatru tańca, a na samym tańcu znam się jak świnia na gwiazdach. Ale prapremierowy spektakl „I have a dream”, na którym znalazłem się przez przypadek, bardzo mi się spodobał. Pewnie dlatego, że lubię Shakespeara. I pewnie dlatego, że Paweł Tyszkiewicz jest jednym z lepiej predestynowanych do roli Puka aktorów.     Spektakl miał miejsce w piątek, 19.09.2014 roku na deskach Gliwickiego Taetru Muzycznego.     Powiedzieć, że „I have a dream” to musical, byłoby nieporozumieniem. To widowisko taneczne do zmiksowanej muzyki zespołu ABBA, które stanowi tańcowaną ilustrację „Snu nocy letniej” Stratfordczyka.     Na początku, na scenie urządzonej jak do skeczu pt. „impreza w lesie”, pojawia za konsoletą DJ Puk. Nie mówi nic. Ani słowa. Wszystko co ma do powiedzenia, wyświetlone jest z rzutnika na ścianie. Dziwnym trafem  dość szybko nawiązuje kontakt z publiką składającą...

Scenografoman

Podczytując z doskoku „Gwałt na Melpomenie” A. Słonimskiego dochodzę do wniosku, że osobą prawdziwie nielubianą przez autora nie był żaden z ospałych aktorów, dyrketor Szyfman, ani Osterwa grający rewelacyjnie każdą rolę, prócz roli reżysera teatralnego. Prawdziwy Arcywróg imć pana Słonimskiego nazywał się Wincenty Drabik i był scenografem Teatru Narodowego.    Tylko kilka cytatów z recenzyj teatralnych ukazuje skalę problemu: Wnętrze, jak na dom człowieka, który się zajmuje Szekspirem, trochę za czyste, za wytworne i za brzydkie. przedstawienie „DZIĘKUJĘ ZA SŁUŻBĘ” Dekoracje nareszcie nie przypominały „Oazy”. Dano nam za to fragment Hotelu Europejskiego. przedstawienie „LEKARZ MIŁOŚCI" Drabik urządził wnętrze, wzorując się nie tyle na salonach lub na sztuce, co wprost na „salonach sztuki”. Było tam paręset niepotrzebnych eksponatów, nóg drewnianych, starych gratów i malowanych postaci – zupełnie jak w dyrekcji teatrów miejskich. przedstawienie „MŚCICIEL”  ...

Refleksje nad ich brakiem

Gdy pisałem o tym, że teatr w czasach elżbietańskich spełniał rolę dzisiejszego kina, poszedłem na niezwykle spłycającą analogię, co uświadomiłem sobie przedwczoraj ze zgrozą. Owszem – „The Globe” co roku prezentował kolejne blockbustery rozgrzewające temperaturę dyskusji na ulicach i w maglach Londynu, lecz czynił to na zupełnie innej płaszczyźnie, która teraz bez mała nie istnieje w malignach X muzy. Na płaszczyźnie refleksji.     Sztuka masowa naszych czasów jest po prostu bezrefleksyjna.     Sztuka zawsze spełniała rolę usługową wobec odbiorców, czy to były dramaty antyczne, komentujące aktualne wydarzenia ateńskiej agory, czy to portrety pędzla Velasqueza, czy opery Mozarta, za które żona kazała mu się wstydzić. Artysta, który nie pełni roli usługodawcy jest przez rynek eliminowany i błąka się po zakurzonych strychach, gdzie albo zostanie „odkryty”, albo nigdy się o nim nie dowiemy. Czasami widzimy taką desynchronizację, jak w przypadku Van Gogh...