Traktat o kupowaniu jabłek
Teoretycznie
tłumaczenie z obcego języka jest proste: pokazujemy sobie ten sam
przedmiot i nazywamy go, każdy w swoim języku. Ja powiem „jabłko”,
Willy powie „apple” i już. Jeśli będę chciał kupić czerwone
jabłko, to pokażę kilka przedmiotów, które łączy cecha koloru
czerwonego. I ustalimy, że moje słowo „czerwony” jest jego
słowem „red”. Ile tych jabłek, to już pokażemy sobie palcami.
Ten model komunikacji nazwać możemy „turysta na bazarze”. Jest
on tak prosty, że niektórzy z naszych stonkowiczów
all-inkluzywnych napełniają się mniemaniem o swym talencie
językowym, niczym wanna ciepłą wodą. Ale są rzeczy, których
pokazać nie można. Proszę, pokaż „nostalgię”. Krzywisz się?
Wzdychasz? Głód czujesz? Ha, teraz spróbuj ten kalambur pokazać
komuś, kto Cię nie zna. Ciekawe ile czasu będzie potrzebować do
zgadnięcia odpowiedzi?
A teraz przechodzimy
poziom wyżej: proszę pokazać „empiryzm”. Szach mat.
Do przekazania pojęć
tak zaawansowanych, tak abstrakcyjnych, potrzeba całych rzek słów.
Język, którym się posługujemy, jest systemem opisu. Pojęcia nie
pojawiają się w nim znikąd, lecz zawsze pochodzą od czegoś,
rosną niczym kolejne iteracje fraktala. Niczym gałęzie wybujałego
krzewu. Gdy spotykamy pojęcia, które pochodzą zupełnie spoza tego
systemu, nie absorbujemy ich dokładnego znaczenia, ale staramy się
je doczepić do czegoś, co już jest w naszym systemie zakorzenione,
co jest bliskie, ale nasze. Doczepiamy do istniejącej gałęzi. I
tak się oto dowiaduję, że chińskie pojęcie qi (czyt.
„czi”) jest synonimem pojęcia energia. Kwiat smętny w
dłoni więdnie. Ale wiem dlaczego.
Znak yin-yang namiętnie mieszany do taoizmu i rozmów o qi. Bardzo ładnie obrazuje kilka stanów równowagi. |
Jak wielkim jest
wyzwaniem tłumaczenie abstrakcji systemów myślowych, niech pokaże
nam przykład „Tao Te Ching”, traktatu „Droga i Cnota”,
będącego fundamentem chińskiej szkoły myśli zwanej taoizmem.
Jeden tekst, a jaka mnogość tłumaczeń. Zacznijmy od tłumaczenia
Tadeusza Żbikowskiego. Dla uproszczenia umówmy się, że oprzemy się tylko na pierwszym rozdziale:
Tao, które można
wyrazić słowami nie jest prawdziwym (niezmiennym) tao.
Nazwa, którą można
je określić, nie jest (prawdziwą) niezmienną nazwą.
Bezimienne (stało)
się prapoczątkiem nieba i ziemi.
Nazwane (stało się)
rodzicielką dziesięciu tysięcy rzeczy.
Przeto (ten, kto)
trwale pozbawion jest pragnień wszelakich, (potrafi) dojrzeć
subtelną istotę tao, (ten zaś, kto) niezmiennie tkwi w pętach
swych pragnień, (może) tylko ujrzeć zewnętrzną pozorność
rzeczy.
Te dwie (strony tao)
wywodzą się ze wspólnego źródła, lecz noszą odmienne nazwy.
To, co jest w nich
wspólne, nazywamy wielką tajemnicą, tajemnicą, nad tajemnicami,
bramą (wiodącą do poznania) wszelakich cudowności.
Lao-Tsy „Księga Drogi
i Cnoty”, tłum. T. Żbikowski
Ciężko zrozumieć o
czym rzecz? Może posłużymy się innym tłumaczeniem, pani A. I.
Wójcik:
Dao, które może
być nazwane, nie jest wiecznym dao.
Nazwa, która może
być nadana, nie jest wieczną nazwą.
Bez nazwy – oto
jest początek nieba i ziemi.
Nazywanie jest matką
wszystkich rzeczy i spraw.
Dlatego ten, kto
jest wieczne beznamiętny, widzi to, co jest subtelne; ten, kto
namiętnościami jest wiecznie ogarnięty, widzi ograniczone.
Te oba w parze są
tym samym, ale identyfikuje się je pod różnymi nazwami.
Będąc tym samym,
nazywane są tajemnicą.
Tajemnicą, którą
jest tajemnica tajemnic – bramą wszelkich subtelności.
Lao-zi „Księga dao i
de”, tłum. A. I. Wójcik
Widać, że te dwa
teksty mówią o tym samym, ale użyto innych słów. Z jednej palety
użyto innych odcieni, by namalować fasadę katedry o wschodzie
słońca. To porównanie w oczywisty sposób niesie nas w stronę
impresjonizmu, który stał się jakby zaprzeczeniem fotografii –
nie o wierne oddanie detalu tu chodzi, lecz o wrażenie, uczucie,
jakie ma indukować w odbiorcy. Spróbujmy zatem jeszcze innego,
bardziej swobodnego przekładu:
Istota Drogi nie
jest określona:
Chociaż istnieją
nazwy, głęboka treść słów
Pozostaje
nieuchwytna.
Bezimienne jest
źródłem ziemi i nieba,
Chociaż wszystkie
rzeczy mają matkę,
Którą obdarzamy
imieniem.
Skryta jest ulga
serc
I przystań wielu
dążeń,
Podczas gdy wzrok
zaćmiony
Niespokojnym
pragnieniem
Tylko zewnętrznym
syci się kształtem.
Tam, w głębi,
zawsze pozostają razem,
Chociaż dzielą ich
nazwy.
Pod powierzchnią
zjawisk
Zobacz furtkę do
korzeni świata.
Lao Tsy „Droga” tłum.
M. Fostowicz-Zachorski
Szczerze: to już jest
luźna wariacja na temat pierwotnego tekstu. Spójrz – sens
pozostaje prawie ten sam, ale jest kolosalna różnica w doborze
słów. Trzeba przyznać, ze ostatni tekst jest najbardziej
potoczysty, łatwo się go zapamiętuje i ładnie będzie wyglądał
w cytatach. Łatwiej rezonuje w nas samych. Przemawia do nas jaśniej.
Możemy powiedzieć, że łapiemy już o co chodzi. Czy coś w nim
utracono? Całkiem sporo.
Jeszcze raz: utracono
dużą część informacji pierwotnej, aby tekst stał się bardziej
dla nas przyswajalny. Tu tkwi odpowiedź, dlaczego ortodoksyjni
muzułmanie nie tolerują tłumaczeń Koranu. Są bardzo przywiązani
do pełnej informacji pierwotnej. Oni chcą, by brać całą kulturę
duchową i język, aby móc poznawać Al-Quran.
Tak powinniśmy
postąpić, by zrozumieć Tao Te Ching: nauczyć się co najmniej
mandaryńskiego, poznać kulturę i historię Chin, przyswoić sobie
całą otoczkę zwyczajów i zachowań charakterystycznych dla
taoizmu.
Nasiąknąć, aby
zrozumieć.
Przyzywając znów metaforę krzewu: porozumiewanie się nie jest przerzucaniem liści z krzewu na krzew. Jest ono wytwarzaniem nowych liści na swoim krzewie pod wpływem zobaczonego obrazu liści na innym krzewie. Nie pobieramy informacji z zewnątrz, w oderwaniu od krzewu naszego systemu opisu świata. My nową informację hodujemy, wykształcamy zawsze na gałęzi już istniejącej. Gdy nie mamy takiej samej gałęzi jak nasz interlokutor, uzyskiwaną informację hodujemy na tej najbardziej podobnej. Dlatego owo nieszczęsne qi tłumaczymy sobie w Europie na energię, bo tylko taką gałąź (fizyki) ma w tym miejscu nasz język. I jeśli dodamy tego, że sanskrycką pranę także tłumaczymy na energię, to nie ma się co dziwić wszystkim domorosłym synkretykom, twierdzącym, że indyjska joga i chińskie szkoły nei jia mówią o tym samym, o energii. Nie. To oznacza, że domorośli synkretycy tylko tyle z tego zrozumieli, gdyż ich system pojęciowy/percepcyjny/imaginacyjny nie był na tyle elastyczny by zróżnicować swoje „gałązki”, na których te pojęcia szczepili.
Przyzywając znów metaforę krzewu: porozumiewanie się nie jest przerzucaniem liści z krzewu na krzew. Jest ono wytwarzaniem nowych liści na swoim krzewie pod wpływem zobaczonego obrazu liści na innym krzewie. Nie pobieramy informacji z zewnątrz, w oderwaniu od krzewu naszego systemu opisu świata. My nową informację hodujemy, wykształcamy zawsze na gałęzi już istniejącej. Gdy nie mamy takiej samej gałęzi jak nasz interlokutor, uzyskiwaną informację hodujemy na tej najbardziej podobnej. Dlatego owo nieszczęsne qi tłumaczymy sobie w Europie na energię, bo tylko taką gałąź (fizyki) ma w tym miejscu nasz język. I jeśli dodamy tego, że sanskrycką pranę także tłumaczymy na energię, to nie ma się co dziwić wszystkim domorosłym synkretykom, twierdzącym, że indyjska joga i chińskie szkoły nei jia mówią o tym samym, o energii. Nie. To oznacza, że domorośli synkretycy tylko tyle z tego zrozumieli, gdyż ich system pojęciowy/percepcyjny/imaginacyjny nie był na tyle elastyczny by zróżnicować swoje „gałązki”, na których te pojęcia szczepili.
Przekład
słowo-na-słowo jest tylko protezą i to nierzadko kiepską.
Jakby w miejsce uciętej ręki dać protezę stopy i mówić: noga,
to też kończyna, prawda? Kupowanie jabłek jest o wiele łatwiejsze.
PS.
Gdyby ktoś
zastanawiał się, jak to się stało, że pan Fostowicz-Zachorski
postąpił z taką dezynwolturą wobec oryginalnego tekstu, spieszę
z informacją, ze on, w przeciwieństwie do dwóch pierwszych
tłumaczeń, nie przekładał z chińskiego oryginału, lecz z
przekładu angielskiego. Nie tylko to kopia z kopii, jak zabawa w
głuchy telefon, ale też i łatwość, gdy najcięższą robotę
przekładu z jednego systemu pojęciowego (chińskiego) na drugi
(europejski) już wykonano w pierwszym przekładzie.
Jest to analogiczna
sytuacja do tej, którą opisywałem w przypadku kasydy
„Szanfary”, gdy Mickiewicz musiał „tylko” przetłumaczyć
poemat z francuskiego, a pojęcie kasydy wyhodował na bazie pojęcia ballady.
"Tak powinniśmy postąpić, by zrozumieć Tao Te Ching: nauczyć się co najmniej mandaryńskiego, poznać kulturę i historię Chin, przyswoić sobie całą otoczkę zwyczajów i zachowań charakterystycznych dla taoizmu." - Ja pójdę o krok dalej. Nawet to nie wystaczy. Przecież jest bardzo wielu Chińczyków, którzy taoizmu nie rozumieją, choć ną przesiąknięci kulturą. Nie zapominajmy też, że gdyby wszyscy rozumieli dane pojęcie tak samo, to nie byłoby w ogóle rozmaitych odłamów religijnych. Tłumacz - świetnie, jeśli rozumie, o czym mówi dany tekst. Ale jeszcze lepiej, jeśli rozumie, jak autor rozumiał dany tekst.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za późną (jak zwykle) odpowiedź.
UsuńChyba wiem o co Ci chodzi. Ale problem, o którym chcę mówić, jest gdzie indziej: wierność językowa kontra wierność ideowa. Litera i duch.
Pewni Chińczycy mogą nie rozumieć Tao Te Ching, bo może są leniwi, albo zapracowani i nie mają czasu tego zgłębiać. Podobnie w naszym kręgu jest np. z Ewangelią św. Jana. Ale gdy my (tu w Europie, bo wiem, że rezydujesz w Państwie Środka) chcemy poznać Tao Te Ching zmagamy się z barierą, z jaką zmagać się będzie Han, który sięgnie po Ewangelię. I nie twierdzę, że bariera jest nieprzekraczalna, ale jest niesamowicie trudna do przekroczenia.
" Nie zapominajmy też, że gdyby wszyscy rozumieli dane pojęcie tak samo, to nie byłoby w ogóle rozmaitych odłamów religijnych." I nie tylko tego. Wszyscy jesteśmy skażeni grzechem pierworodnym Wieży Babel (jeśli tak to można w Genesis sprytnie połączyć). Przejrzyj, jeśli możesz i chcesz, inne posty otagowane hasłem "nieporozumienie".