Śmierć jako rodzaj statku
W
początkach roku Pyza na swym blogu zastanawiała się, jak uczcić rok szekspirowski. Złożyła kilka dorzecznych propozycji, do
których dorzuciłbym następną: jeśli możecie, obejrzyjcie film
pt. „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją” - nie tylko najlepszy
fanfik szekspirowski jaki powstał, ale przede wszystkim rewelacyjna
adaptacja filmowa sztuki Toma Stopparda, którą wyreżyserował sam
autor dramatu (tzn. ten autor od „Rosencrantza...”, nie
„Hamleta”).
Czy
naprawdę użyłem słowa „fanfik”?
Tak.
Swego czasu wdałem się w dyskusję o fanfikach na nieistniejącym
już forum literackim „Erynie”, na którym spotkała się cała
plejada dziwnych ludzi, z których każdy swoje zdanie o literaturze
miał (w tym niektórzy niczym Rogowiecki i Brzozowicz o muzyce w „12
Groszach” Kazika Staszewskiego). Aczkolwiek kilkoro fajnych ludzi
tam było i pana Ślużyńskiego w tym miejscu pozdrawiam. Dyskusje
najczęściej składały się z szeregu wygłaszanych sobie a muzom
deklaracji, czasem łączących się w dialog polemiczny, często
jednak umiarkowanej jakości. Trudno, żeby było inaczej, gdy –
pamiętam jak dziś – jeden z „luminarzy” owego forum zabrał
głos w dyskusji o literaturze fantastycznej stwierdzając:
„Fantastyka to kupa.” Koniec cytatu. Pola do dyskusji zostawił
tyle, co w polskim parlamencie. Fanfiki były zaliczone do tej samej
koprokategorii, więc tych, którzy jednak chcieli porozmawiać o tym
zjawisku, traktowano tak jak traktuje się psychuszkowych
pacjentów, którzy badają to, co z sedesu wyłowią.
Udało
się nam wtedy przybliżyć do nie tyle definicji, co opisu utworu
będącego fanfikiem. Pozwolę sobie zacytować częściowo ten opis:
Zacznijmy od końca.
Czym jest fanfik?
Opowieścią
osadzoną w „cudzym”, niewymyślonym przez siebie uniwersum,
rozgrywaną z udziałem niewymyślonych przez siebie postaci.(...)
Wychodząc z tego opisu (bo nie jest to definicja, o nie) można
wskazać na trzy elementy, na które już w swoim poście zwrócił
uwagę Woland:
-
Cudzy świat
-
Cudze postacie
-
Własna fabuła
No i można by sobie
od biedy dać radę klasyfikując twórczość według tych
kryteriów, ale. Oprócz przypadków przeegzaltowanych opowiadanek
młodocianych duchem i umysłem aŁtorów (a-Łotrów) lokowanych w
światach HP, „Zmierzchu”, czy nawet „Władcy Pierścieni”,
prędzej czy później nasza kosa natrafi na kilka arcyciekawych
„kamieni”.
(…)
Ale prawdziwą
perełką, która spełnia wszelkie wymogi bycia fanfikiem jest
dramat T. Stopparda pt. „Rosencrantz
i Guildenstern nie żyją”, gdzie oglądamy „Hamleta” jakby z
zaplecza – oczyma bohaterów trzecioplanowych, których losy wręcz
wydają się ciekawsze od poczynań duńskiego księcia. Już
bardziej się nie da spełnić wymogów bycia fanfikiem – ma cudze
postaci z cudzego świata, które opowiadają swoją historię. A
jaką ciekawą!
Pokazując
w ten sposób, że dramat Stopparda mam za fanfik, przechodzę od
razu do opisu filmu.
Plakat jaki pamiętam jeszcze z kina w mojej dzielnicy (źródło) |
Rzecz
zaczyna się od niewinnego rzutu monetą. Wypada reszka. Grany przez
Oldmana bohater rzuca
nią po raz drugi – znów wypada reszka. I tak sto
pięćdziesiąt siedem
razy pod rząd. Trudno
o piękniejsze pokazanie, że rzecz dzieje się poza naszym światem.
Tam czas, określany pewną funkcją rozkładu prawdopodobieństwa,
stoi w miejscu. Sami bohaterowie (obaj świetnie zagrani przez Tima
Rotha i Garyego Oldmana) nie pamiętają niczego, co poprzedza
poranek, w którym głos posłańca obwieścił im, że wzywa ich
król Danii. Wiedzą, że
nazywają się Rosencrantz i Guilderstern, ale nie
wiedzą który z nich się jak nazywa.
Piękne są sceny, gdy próbują się wzajem wybadać, który z nich
lepiej reaguje na które imię. Z osób trzecich nikt im nie pomoże,
co rewelacyjnie pokazuje inna
scena,
gdy król zwraca się
do nich imionami, a po nich
królowa zwraca się również, lecz nazywając ich odwrotnie. Tak
naprawdę nie mają indywidualnych imion, lecz stanowią organizm
podwójny, dwuimienny, niczym Lelum i Polelum w „Lilli Wenedzie”
(na boku – kto z Was, czytając o tych braciach w „Lilli
Wenedzie”, nie miał przed oczyma zakłopotanego zbója Łamignata
z „Kajka i Kokosza”?).
Czas
rusza właściwie po spotkaniu trupy aktorskiej przewodzonej przez
rewelacyjnego w tej roli Richarda Dreyfusa. Rola tego „dyrektora
artystycznego” jest tu niezwykle ważna. Otóż Stoppard
nie „burzy czwartej ściany”, jego postaci nie ględzą do widzów
na podobieństwo Woody'ego Allena czy Deadpoola. Wszystko zamyka się
na scenie, choć nikt chyba nie próbuje udawać, że mamy do
czynienia z jakimś obiektywnym biegiem życia. I w tym miejscu
postać grana
przez Dreyfusa pełni rolę głosu narratora, choć też i Autora,
który cierpliwie tłumaczy swym postaciom, jak mają odgrywać swe
role. Użycza głosu Autorowi
niczym prorok. Autor przemawia jego ustami wykładając teorię
teatru jako życia i życia jako teatru. Nienachalnie, z polotem i
humorem. Trupa owa – jak
należy się spodziewać, udaje
się na dwór królewski, gdzie odegrają słynne przedstawienie pt.
„Zabójstwo Gonzagi”.
Ale nim to nastąpi trupa
zabawia służbę dworską za pomocą pantomimy, a wystawiają nie
mniej ni więcej, jak całego Hamleta, wraz ze sceną śmierci
Rosencrantza i Guildensterna, której, rzecz jasna, sami
zainteresowani nie są w stanie rozpoznać. Uczestniczymy także w
próbie generalnej do „Zabójstwa Gonzagi”, a że jest to próba,
więc nie przerywa jej wybuch królewski, możemy zobaczyć, co się
dalej dzieje w tej sztuce. A dzieje się jakoś znajomo. Bratobójca
łączy się w miłosnym związku z wdową, bratanek odsuniętym jest
od władzy, a chcąc poruszyć
stryja sumienie, zaprasza
teatr, który będąc teatrem
w teatrze (a wszak oglądamy sztukę sceniczną T. Stopparda, więc
teatr ten ma jeszcze jeden swój poziom zagnieżdżenia) jest już
teatrem lalkowym. I znów oglądamy tę samą zbrodniczo-kazirodczą
historię, jakby po raz kolejny wypadała reszka, gdy nagle… król
Klaudiusz, stryj Hamleta, zrywa się blady z fotela. Już
nie jesteśmy na próbie generalnej. Jesteśmy na hamletowskim
przedstawieniu. Rzecz jasna przedstawienie zostaje przerwane, Hamlet
wygłasza swe uwagi o łosiach, czy też jeleniach i dopiero po kilku
chwilach zorientowałem się, jak bardzo Stoppard nagiął tu
oryginał Stratfordczyka. Przecież to znaczyło, że Klaudiusz
musiał „wytrzymać” pierwsze zabójstwo sceniczne, to
poprzedzające występ lakowego teatru. A to tylko jeden z
dziesiątków smaczków, którymi film jest przepełniony.
O
kreacjach Rotha i Oldmana nie będę się wiele rozpisywał. To jeden
z najlepszych duetów wszech czasów. Roth, który jest proaktywny,
zastanawia się, drąży, wykazuje inicjatywę i przy okazji
deprecjonuje, czy też
zgoła niszczy wszystkie wynalazki i odkrycia, których dokonuje
Oldman. A są one niebagatelne. Choć zaczyna się od wynalezienia
hamburgera (sic!), to dokonane po drodze obserwacje grawitacji,
wynalezienie płatów nośnych samolotu, wahadła Newtona i turbiny
parowej robią wrażenie. Głównie komediowe. Postać Oldmana
zachowuje się pasywnie, jest raczej obserwatorem, choć postać
kreowana przez Rotha chętnie nazwałaby go „ciapą”. Scena ataku
piratów na statek jest tu świetnym podsumowaniem:
Roth zrywa się ze szpadą w
ręce, chce działać, Oldman przesypia całość akcji. W
ostatecznym rozrachunku obaj osiągają jednako mizerny efekt. I
jednaki czeka ich koniec.
Cóż
więcej mógłbym powiedzieć? Jak do zdobycia i obejrzenia tego
filmu zachęcić? Może metodą gwiazdkowo-punktową? No dobrze. To w
skali od zera do dziesięciu przyznaję temu filmowi nieprzesadzone
siedemnaście.
Czy sądzisz, że
śmierć mogłaby być statkiem?
T.
Stoppard „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją”
Komentarze
Prześlij komentarz