Obszar nekropolitalny
Według tzw. Uniwersalnej
Klasyfikacji Dziesiętnej biblioteki podzielone są na działy i
poddziały oznaczone cyferkami, które składają się na liczby
doskonale bibliotekarzowi mówiące, do czego daną książkę
przyporządkować. I tak na przykład, dla wytrawnego i zapalonego
bibliotekarza ciąg cyfr „821.162.1” jednoznacznie wskaże na
„powieść polską”, zaś pojęcie „pozycja 69” nie skojarzy
się z niewerbalnymi igraszkami ustnymi, lecz z „przemysłem i
rzemiosłami budowlanymi; materiałami, elementami i robotami
budowlanymi”. To dużo tłumaczy z zachowania niektórych
deweloperów, których działania są głównie oralne i niepłodne.
A jeśli książka się
nie daje jednoznacznie sklasyfikować, tym gorzej dla niej. Złośliwy
bibliotekarz wciśnie ją jako „08” - varia.
Lub, co najgorsze – jako „00”, czyli „ogólne podstawy wiedzy
i kultury”. Wtedy gwarantuję, że nikt po nią nie sięgnie.
Ale
ja chciałem mówić o „71” - „planowanie przestrzenne,
urbanistyka, kształtowanie krajobrazu”.
W
czasie mojej ostatniej wizyty zerknąłem na tę półkę, gdzie
smętnie stało kilka woluminów. Przejrzałem ich tytuły. Z
dziesięciu tytułów, które tam się znajdowały, osiem traktowało
o... cmentarzach. Były tam głównie opisy słynnych w Polsce i
okolicach cmentarzy oraz jakaś analiza układu europejskich
nekropolii. Pozostałe dwie pozycje to wstęp do feng-shui i poradnik
zakładania przydomowego ogrodu. Nie kontrastują z pozostałą,
styksową częścią tytułów. Nawet jakby uzupełniają, gdyż
każdy chyba chciałby leżeć w dobrze zaprojektowanym grobie
zorientowanym według stron świata, przyozdobionym kolorowymi
chwościkami i tasiemkami z wyhaftowanymi znaczkami chińskimi o
treści zbliżonej do menu wietnamskiego baru, a wszystko to w
pięknych okolicznościach przyrody, i tego, i niepowtarzalnych, gdy
kwiat wiśni chyli się w powiewie zefiru przed bladolicym księżycem.
Ponosi mnie? Trochę. Nerwy.
Bo
ja się proszę państwa, chciałem czegoś dowiedzieć o miastach.
Ale takich miastach dla żywych, nie jak w jednym z ostatnich tomów
„Sandmana”, gdzie Morfeusza przyniesiono do Lithargis,
miasta-cmentarza, w którym żywi (o ile były to żywe istoty)
stanowili jedynie personel pomocniczy.
Gdybym
nie znał znaczenia słowa urbanistyka,
mógłbym z zawartości półki domniemywać, że to sztuka układania
ładnych cmentarzy. Taka sepulkralna ikebana. A szwagier to nazywa
siebie urbanistą, bo
się wstydzi przy obiedzie przyznać, że jest grabarzem. Na
szczęście nie przynoszę mu wstydu i między jedną a drugą łyżką
rosołu kiwam głową, że rozumiem problemy tworzenia „małej
architektury” (tak się określa nagrobki). (Swoją drogą,
sąsiadujący z moim miejscem pracy cmentarz w jednym z dokumentów
określono jako „zabudowa niska”).
A
może zawartość tej bibliotecznej półki to po prostu świadectwo stanu naszej myśli urbanistycznej?
Objaw choroby toczącej miasta pozbawione planów zagospodarowania
przestrzennego? Może to profetyczny obraz rozwoju tej dziedziny,
która miała kształcić kreatorów miast? A tu zamiast być
ogrodnikiem miasta, urbanista może zorganizować pochówek tak, aby
był przyjemny, estetyczny i zgodny z egzotyczną sztuką
dekoratorską.
Jest
takie pojęcie urbanistyczne: tkanka miejska.
Jako mieszkaniec największego w tym kraju organizmu miejskiego (i
siódmego w Europie), który przemierza co dzień dystans
kilkudziesięciu kilometrów środkami komunikacji publicznej, mogę
z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że ta tkanka ma cechy
nowotworu: rozwija się bez ładu i składu, nie zważając na dobro
innych komórek (nie tworzy organizmu),
a co gorsza, jest odporna na telomerazę, innymi słowy – jej
anomalie są nieśmiertelne.
Nie
ma myśli urbanistycznej. No ale jak tu zainteresować kogoś
dyscypliną, której przejawem książkowym są opisy cmentarzy. To
jakby w dziale medycyna znajdował się tylko „Trup” Thomasa i
„Biologia śmierci” Watsona.
Brak
nadziei.
Kurtyna
powoli opada.
Komentarze
Prześlij komentarz