Pocztówka z Arrakis
„Diuna” F. Herberta zyskała wreszcie dobrą ekranizację. Nie
jestem pewien, czy należy jej się jakiś przymiotnik w stylu
„epicka”, czy „wspaniała”, ale jestem pewien, że we
właściwy sposób zekranizowano powieść. Oczywiście są
odstępstwa, ale godzę się na nie.
Zacząć należy od wymiaru czasowego. Zawsze twierdziłem, że
„Diuna” krótsza od sześciu godzin będzie z konieczności
słaba. Film trwa dwie godziny i czterdzieści minut. Jest pierwszą
częścią. Jeśli druga część będzie miała tyleż samo, mamy
pewne szanse na prawidłowy spektakl.
Wizualnie reżyser prowadzi całą opowieść w plastycznej tonacji,
która jest melanżem jego stylu znanego z „Blade Runnera 2049” i
gry przygodowej „Diuna”, w którą miałem okazję grać zeszłego
tysiąclecia, będąc uczniem technikum. Tamta gra nie odniosła
sukcesu, gdyż wymagała znajomości książki. Film tego na
szczęście nie wymaga – wszystko (lub prawie wszystko) tłumaczone
jest po kolei, lub pozostawione do wytłumaczenia w drugiej części.
Wracając do obrazów: Arrakis jest mocno piaszczysta, pałac w
Arrakeen jest surowy, kamienny, brunatny i martwo żółty w barwach.
Kaladan jest ciemnozielony i bardzo mokry, zaś posiadłości
Harkonnenów na Giedi Prime są czarne, puste i przytłaczające.
Aktorzy są dobrze dobrani do postaci. Oscar Isaac, mimo moich obaw,
dobrze sprawdził się jako Leto Atryda, a Jason Momoa – jako
Duncan Idaho. Josh Brolin w roli Człowieka z Blizną (Gurneya
Hallecka) jest trafiony w dziesiątkę. Thurfir Hawat, nadworny
mentat (ludzki komputer) i szef wywiadu Atrydów grany przez Stephena
Hendersona trafił mi bardzo do gustu. Czy ktoś zawiódł? Szczerze:
scenarzysta, reżyser i Rebecca Ferguson grająca Lady Jessikę. No
po prostu nie. Zarżnęli tę postać, jakby któremuś (albo całej
trójce) zrobiła coś złego. Nie ma w niej ni krztyny książęcej
charyzmy (tak, pamiętam, że nie była żoną Leta – w powieści
trzeba było przypominać to co chwilę, tu nawet nikt by tego o niej
nie pomyślał). Nie jest rozgrywającą w centrum wydarzeń. Nie
jest tą lwicą, która walczy za Paula, aż do pojedynku z Dżamisem.
Nie. Ciągnie się za nim jak cień, popłakuje, załamuje ręce,
garbi się. Więc scena uwalniania w ornitopterze Harkonnenów też
przebiega inaczej. Ta postać nie mogłaby zrobić tego co Lady
Jessika w powieści, bo zwyczajnie nie byłaby wiarygodna. Szkoda.
Wielka szkoda.
Czy coś jeszcze było niedobrego? Zbyt często widać było smugi
laserów, zwłaszcza w czasie bitwy, gdy – w związku ze zjawiskiem
fizycznym opisanym w książce – zbyt wielkim ryzykiem było użycie
lasera w pobliżu pola tarczy.
Za to świetnie oddano wielkość kombajnu przyprawowego, a
ornitoptery wyglądają jak nowoczesne śmigłowce bojowe połączone
z ważkokształtnymi maszynami ze wspomnianej gry. Jest dobrze.
Jest też dziwnie przez chwilę , gdy poznajemy planetologa
imperialnego i Sędziego Zmiany, którym jest… czarnoskóra
kobieta. O ile podobna przeróbka majora Andersona w „Grze Endera”
mnie uwierała, to tu nie mam problemów. Doktor Kynes, zwana przez
Fremenów Liet, umrze inaczej niż w książce – nie w czasie
wybuchu przyprawowego, halucynując o swoim ojcu i ogarniając w
chwili śmierci ekologię planety, ale jej śmierć także jest
akceptowalna w świetle całej historii – umiera na pustyni i
podobnie jak w powieści jest to konsekwencją decyzji zawierzenia w
mesjańskie powołanie Paula.
Nie napisałem o najważniejszych postaciach? O Paulu i Chani? No
tak. O tu nie ma co pisać. Są dobrze wpasowani w swoje postaci. Sam
uważam, że to nadzwyczajne, ale Zendaya nie raziła mnie jako
Chani. Jeszcze nie miała zbyt wiele czasu przed kamerą, by móc
pokazać coś więcej, ale już to, że widziałem w niej Fremenkę,
a nie pyskatą nastolatkę z seriali Disneya, to już całkiem sporo.
Natomiast Timothée Chalamet w roli Paula Atrydy był (jak na
początek) całkiem wiarygodny. Paul to nastoletni książę, który
musi zmagać się ze zdradą, stratą ojca, ucieka w najbardziej
niegościnne miejsce Arrakis – na pustynię, gdzie śmierć zagląda
im w oczy kilka razy na dobę. To nie jest rola dla twardego,
kanciastoszczękiego twardziela. Paul musi pokazać całym sobą, ile
go to kosztuje.
A co jest najlepsze w tym filmie? Muzyka. Hans Zimmer doskonale
czuje, kiedy należy odstawić na bok piękną orkiestrę i wkroczyć
w ciemną dolinę dark ambientu. W niektórych momentach czułem się,
jakby tło dźwiękowe powstało w wytwórni Cryo Chamber, a nie w
Hollywood.
Reasumując: nie jest to może film wybitny, głęboki
psychologicznie, ani nie jest to wielki fresk bitewny z rubieży
galaktyki. Jest to bardzo dobra ilustracja książki. Czy może
książkę zastąpić? Nie wiem. „Diuna” wryta jest w mój umysł
na tylu poziomach, że film nic tu nie zmienia. Należałoby znaleźć
kogoś, kto nigdy książki nie czytał i zapytać go, co znalazł w
filmie. Czy docenia bardziej wartość nieustannej nauki,
utrzymywania wyostrzonej uwagi? Czy rozumie lepiej samopoświęcenie,
dla ochrony innych ludzi? Czy odkrył jak pracują tryby polityki?
Poczekajmy jeszcze na drugą część.
Paul w czasie próby Gom Dżabbar. (źródło) Scena byłaby świetna, gdyby Dżessika nie garbiła się przed drzwiami |
Komentarze
Prześlij komentarz