Gonzalo Aschenbach
Czasami prześladuje mnie
myśl, że zadzwoni telefon, odbiorę połączenie z nieznanego mi
numeru i usłyszę: „Dzień dobry. Telefonuję w imieniu Miejskiej
Biblioteki Publicznej. Pan wie w jakiej sprawie dzwonię? Ma pan
nasze książki. A my wiemy, gdzie pan mieszka...”. Wiedzą. Sam im
ten adres podałem zapisując się do niej lata temu.
A jakiej to książki
oddać nie potrafię? „Śmierci w Wenecji” Manna. I nie dlatego,
że ją ukochałem. Bynajmniej. Nie idzie mi ona, a ja się
zawziąłem, że ją przeczytam. I jestem na tego zawzięcia
ukończeniu.
Nie leży mi ta książka.
Mann nie zachwyca, choć podobno wielkim prozaikiem był.
Książeczka jest
króciutka. Oto Gustaw Aschenbach, literat w kryzysie twórczym,
udaje się w podróż, w czasie której postanawia odwiedzić
Wenecję. Gdy już do niej dociera, stwierdza, że jednak nie służy
mu tamtejszy klimat i chce wyjechać do uzdrowiska niedaleko Triestu.
W międzyczasie zdążył się zachwycić sylwetką i rysami młodego
Tadzia (de facto chodziło o Władysława Moesa). W sumie żal mu wyjeżdżać, bo Tadziu, ale
skoro już posłał bagaże... Bagaże omyłkowo posłano nad jezioro
Como, co Aschenbach z ulgą wykorzystuje jako pretekst, by zostać i
napawać się widokiem Tadzia, którego polska jego rodzina już
zaczyna usuwać z oczu starego zbereźnika. Aschenbach zakochuje się platonicznie (więc śnią mu satyry i bachantki; seems legit) w młodzieńcu, tymczasem w mieście zaczyna pachnieć
karbolem – takim starym środkiem dezynfekcyjnym. Pojawiają się
półgębkowe sygnały o jakiejś chorobie. Policja tłumaczy, że
dezynfekcja miasta to działanie zapobiegawcze i pilnie baczy, czy
któryś z poddanych Serenissimy nie puścił pary z gęby letnikom.
Teraz uwaga – spojler – Aschenbach umiera.
No
dobrze. Z takiego streszczenia aż bije moja słabo maskowana niechęć
do tego utworu. Ja po prostu nie trawię tych homoerotycznych
klimatów. Oglądając Tadzia oczyma niemieckiego literata nie mogłem
się uwolnić od dwóch skojarzeń: primo,
że już to czytałem u A. Gide'a w „Immoraliście”, secundo,
że już to czytałem u Gombrowicza w „Trans-Atlantyku”. Stary,
lecz szanowany, homoseksulany typ z imieniem na literę „G”
zakochany w polskim młodzieńcu, toż to Gonzalo, wypisz wymaluj!
Jednakże krytyka o tym jakoś nie wspomina... Przynajmniej niezbyt
głośno. Próbując przy użyciu wyszukiwarki internetowej znaleźć
materiały, w których występowałyby pary Gombrowicz - Mann i
Gonzalo – Aschenbach, nie napotkałem wiele. Raczej pewnego rodzaju
domysły z komentarzy różnych forów. Bardziej już inscenizacja
gombrowiczowskiej powieści przez Mikołaja „Nie-Kiepskiego”
Grabowskiego, która czyni Gonzala prominentnym pisarzem
argentyńskim, celowałaby, być może przypadkowo, w nawiązanie do
nowelki Manna.
Ale
czy Gombrowicz mógł celowo wyszydzić mannowskiego bohatera w
postaci Gonzala? Zacznijmy od chronologii. „Śmierć w Wenecji”
zostaje wydana w roku 1913 i z miejsca zyskuje poklask. Gombrowicz
pisze swoją powieść przeszło trzy dekady później, a wydana
zostaje w czterdziestym roku po „Śmierci w Wenecji”. W tym
czasie wydarza się dojście Hitlera do władzy i wybuch II
Wojny Światowej. Zarówno Gombrowicz, jak i Mann stają się tej wojny
ofiarami – Gombrowicz od Polski odcięty (czy cierpiący z tego
powodu, czy nie, to już nie moja sprawa), zaś Mann: Niemiec od
Niemiec stroniący na własne życzenie, czy też raczej z powodu
uzasadnionej obawy o własne bezpieczeństwo. Mannowie też wkrótce
się przenoszą za ocean, tyle, że do USA. Podobieństwo losów
Gombrowicza i Manna stanowić winno raczej o ich solidarności. A
jednak coś może być na rzeczy. „Śmierć w Wenecji”
przypuszczalnie była Gombrowiczowi znana. Ba, była na pewno znana i
w jakiś sposób komentowana przez polskie środowisko literackie.
Przypuszczalnie niekoniecznie pochlebnie. Przypuszczalnie niektóre
głosy pełne były zażenowania faktem, że mannowski protagonista
napawa się kształtami polskiego młodzieńca. Ilu z polskich
literatów i krytyków przybrało pozę, którą Gombrowicz
zaklął w postać majora Kobrzyckiego? Ciekawy jestem... Czy ktoś z
Państwa może mi coś o tym powiedzieć? Lub mój domysł
zdezawuować?...
Skądinąd
muszę docenić Manna za precyzję konstrukcyjną. Styl mi nie leży,
fabuła jest mię odstręczającą, ale konstrukcja! Konstrukcja!
Aschenbach zakochuje się w Tadziu w tempie, w którym miasto ogarnia
epidemia. Czym bardziej jest zakochany i czym mocniej to wypiera, tym
bardziej komedianci śmierdzą karbolem i tym goręcej wenecka
policja wypiera się epidemii. Obie te sprawy, zmierzają do złego
końca. Podążając za Tadziem w głąb dręczonego epidemią
miasta, Aschenbach zapada na cholerę. Tadzio staje się tu
katalizatorem dwóch zdarzeń, które przypieczętowały taki koniec
bohatera: jest przyczyną, dla której Aschenbach w Wenecji zostaje i
za jego też sprawą literat zaraża się chorobą w weneckich
zaułkach. Tadzio jest jego prawdziwą Nemezis. Jest pięknym Aniołem
Śmierci.
Z
drugiej strony mamy małą scenkę alegoryczną, gdy Aschenbach w
drodze do Wenecji przygląda się farbowanemu starcowi, który
strasznie pragnie przypodobać się podróżującej młodzieży.
Budzi on jego wstręt. Gdy, niedługo przed śmiercią, odwiedza
fryzjera hotelowego, sam decyduje się na podobne zabiegi
„odmładzające”. Staje się tym, czego się brzydził. Czy zatem
ta symetria miłości do chłopca i epidemii, która toczy miasto,
jest wyrazem wewnętrznego konfliktu, który Mann przeżywał w
związku ze swymi skłonnościami homoseksualnymi? Chyba jest to
niewykluczone. Ale tego, tak jak pierwowzoru Gonazala, mogę się
jedynie domyślać.
Komentarze
Prześlij komentarz