Ostatnie tango Chochołów
„Naplułem
na Polskę. I co wy na to, moi mili?”. Tak brzmi najkrótsze
podsumowanie „Trans-Atlantyku” W. Gombrowicza. I co my na to?
Gdy
w 1953 roku paryska „Kultura” wydrukowała tę powieść,
zanotowała największy jednorazowy spadek prenumeratorów w swej
historii. Żaden tekst krytyczny, czy publicystyczny, polityczny, nie
był tak bulwersujący, jak ta ledwie ponad stu stronicowa
powieść.
Czym
to tak Ojczyznę swą Witold Gombrowicz znieważył?
Historia
zaczyna się dnia 21 sierpnia 1939 roku, gdy do nadbrzeża portu w
Buenos Aires cumuje transatlantyk m/s „Chrobry”. Jest to jego
dziewicza podróż. Ledwie 29 lipca tamtego roku o godzinie 16:00
wypłynął z portu w Gdyni, na swym pokładzie niosąc Polaków ku
brzegom Ameryki Południowej. Historycznie rzec ujmując, według
dziennika pokładowego m/s „Chrobry” zawinął do Buenos Aires
już dzień wcześniej, o godzinie 11:00. Choć nie jestem pewien,
czy nie określono raczej godziny zatrzymania na redzie portu i
zgłoszenia kapitanatowi gotowości do przybicia. Wtedy faktycznie
mógłby nasz statek przybić nawet i z dobowym opóźnieniem.
Zresztą autor miesza także i inne fakty, każąc „Chrobremu”
wypływać w pośpiechu na wieść o zbliżającej się wojnie i
przygotowywać się do zawinięcia do Anglii, miast powrotu do kraju.
Te wieści i decyzje podjął kapitan „Chrobrego” dnia 2
września, na morzu, w drodze do Recife w Brazylii. Mając już na
samym początku dyskretnie rozemgloną chronologię autor każe swemu
bohaterowi, pisarzowi o nazwisku Gombrowicz (zbieżność zajęć i
nazwisk przypadkowa), zrejterować ordynarnie na argentyński brzeg.
Historyczny Gombrowicz musiał w Argentynie pozostać z uwagi na
zdrowie, ale w powieści – rzec to trzeba głośno – pierwej
siebie autor opluwa nim na RzeczPospolitą przyjdzie pora.
Umknąwszy
sromotnie na argentyński brzeg (a ulice Buenos Aires malują mi się
takie, jakimi je Horacio Oliveira widział, mieszkając obok
Travelera i jego żony – Tality), Gombrowicz szuka zajęcia
zarobkowego. I zwraca się ku rodakom. Polonia argentyńska stanie
się lustrem narodu polskiego, ale lustrem krzywym. Może nawet nie.
Kiedyś A. Poniedzielski określił skecze kabaretu Łowcy.B jako
świat widziany nie w krzywym zwierciadle, lecz raczej w
baterii; takiej łazienkowej. I tak też trzeba postrzegać
„Trans-Atlantyk”. To wykrzywienie, które uświadamia. Odziera z
chwały i wyniosłości i nakazuje przyjrzeć się pryszczom, które
starannie na Obliczu Narodu Naszego pudrujemy. Wręcz zgoła
szpachlujemy. Ma więc powieściowy Gombrowicz swoje przejścia w
Poselstwie (ambasadzie RP), ma je w fimie „Baron, Ciumkała,
Pyckal, Koński, Psi Interes”, ma je na balu, gdzie nagle znajomość
zawiera z niejakim Gonzalo, milionerem-homoseksualistą, co prowadzi
do ciągu następnych, fatalnych wydarzeń. Fatalnych nie tyle nawet
w skutkach, co w swym smaku.
Jest
więc pojedynek między Gonzalem a majorem Tomaszem Kobrzyckim,
któremu Gonzalo próbuje uwieść syna, Ignacego. Gonzalo jest
bogaczem, lecz wyzutym z moralności, wyfiletowanym z kręgosłupa
honoru, który u majora Kobrzyckiego jest z kolei przerośnięty.
Miast zlekceważyć sytuację i Gonzala unikać, wyzywa go na
pojedynek. Nasz bohater, sekundantem będąc starego Tomasza, a nie
chcąc zabijać Gonzala, daje się namówić na oszustwo – w czasie
pojedynku pistolety nabijane są jedynie prochem. W ten sposób nikt
nie ucierpi a honor się uratuje – tak to myślą sekundanci
(Gombrowicz z pewnym prawnikiem dla Tomasza, Ojca, zaś Baron i
Pyckal dla Gonzalo). Problem już jest w tym, że sami obmyśliwszy
ten podstęp, sami ustalają, że pojedynek ma być do trzeciej krwi.
Której wszak przy braku Kuli być nie może. I tak Pusta Lufa,
jałowy pojedynek, tymczasem przechodzi lasem Kawalkada prowadzona
przez Posła, która na szaraki ma być łowami (a wszak szaraków
nima, ale Kawalkada być musi bo Protokuł! (pisownia oryginalna)), i
to wszystko puste, jak jakaś Bania, suchy Badyl.
Powyższy
akapit jest jedynie próbą odmalowania atmosfery powieści. Nie jest
to szczególny hiperrealizm, a fani narracji charakterystycznej dla
kryminału mogą się czuć dość zagubieni.
„Naplułem
na Polskę. I co wy na to, moi mili?”. No ale gdzież on napluł?
Pluje na narrację wojenno-patriotyczną, począwszy od sceny z
Ministrem Kosiubidzkim w Poselstwie:
Zapytał: – A jaki
Gombrowicz? Powiadam: – Gombrowicz, Gombrowicz. Łypnął i
powiada: – Ano, jak Gombrowicz, to maszże tu 80 pezów i więcej
nie przychodź, bo Wojna i Pan Minister zajęty. Ja powiadam: –
Wojna. On mówi: – Wojna. Ja mówię: – Wojna. On mnie na to: –
Wojna. To ja jemu: – Wojna, wojna. Przestraszył się nie na żarty,
aż mu jagody zbielały, łypnął na mnie okiem: – A co?Maszże
wiadomość jaką? Mówiono ci co? Nowiny jakie?... – Ale się
pomiarkował, chrząka, kaszle, za uchem się drapie i mnie klepnął:
– Nic to, nic, nie bój się, już my wroga pokonamy! A zaraz
głośniej krzyknął: – Już my wroga pokonamy! Wtedy więc
jeszcze głośniej krzyknął: – Już my wroga pokonamy! Pokonamy!
Powstał i krzyczy: – Pokonamy! Pokonamy!
Słysząc te wykrzyki
jego, a widząc, ze z fotela powstał i Celebruje, a nawet Zaklina,
ja na kolana padłem i, w tej Celebracji św. się stowaryszając
krzyczę: Pokonamy, pokonamy, pokonamy!
W.
Gombrowicz „Trans-Atlantyk”
To
zdanie: ja na kolana padłem,
staje się refrenem w inne scenie, w tymże samym Poselstwie:
Ale JW.Poseł, do
Protokułu nakrzyczawszy, skrzywił się, łypnął i, głos
ściszając, rzekł na boku do Radcy: – Oj kapcan, kapcan z Pana
Kapcana, jakże to będziesz na pojedynek zapraszał, przecie
Pojedynek to nie Polowanie. (…) Sczerwieniał Radca, bazyliszkowym
okiem na ministra spojrzał, ale powiada, a ciszej, na boku: – Może
by wymazać? Mówi Poseł: – Jakże będziesz wymazywał, przecie
to protokuł! Dopiroż pobledli; i wszyscy trzej na Protokuł
spoglądają, który na stole leży. Ja na kolana padłem.(...)
Dopiroż jak oparzeni
skaczą. Ale zawołał Minister: – Bójcie się Boga, szaleni
jesteście, a toż szaraków nima, szaraków! Czyście oszaleli,
jakże polowanie na Szaraków robić, gdy tu miasto wielkie, a
jednego szaraka ze świcą nie znajdzie! Mruknął Radca: – W tym
sęk, że szaraków nima! Ja na kolana padłem. Powiada Pułkownik:
– Prawda, że szaraków ani na lekarstwo. Ale JW.Panie Protokuł,
Protokuł, przecie jakoś wybrnąć trzeba, Protokuł, Protokuł...
Dopiroż jak szaleni
wokół Protokułu skaczą. Ja na kolana padłem (…)
W.
Gombrowicz „Trans-Atlantyk”
Ze
swarliwości polskiej nabija się ukazując splecione w jakimś
absurdalnym klinczu dzieje wspólników: Barona, Pyckala i Ciumkały,
które wypełnione są jakimiś mrocznymi zadrami o Młyn, o Karasie
(czyżby te, którymi zabito Iwonę Ksieżniczkę Burgunda?), o
Stodołę, o Grykę.
Ze
swarliwości polskiej nabija się, gdy powołuje Zakon Ostrogi w
zimnej piwnicy, gdzie wszyscy zamknięci są za kiepskimi drzwiami,
co się na lichy haczyk tylko trzymają, ale żaden nie ucieknie, bo
jak się który ruszy, to jeden drugiemu Ostrogę w łydkę wrzepi.
Wszak przy polskim kotle w Piekle żaden diabeł nie dyżuruje, bo
nie musi. A któż to stoi na czele Zakonu Ostrogi? Stary, zasuszony
Rachmistrz Popacki, taki trochę Towiański. Nie wymyśliłem tego
sam, lecz powtarzam za S. Chwinem. Właśnie. Gdyśmy truchło
Towiańskiego na ekran wywlekli to trzeba przypomnieć, że nabija
się Gombrowicz z wieszczy naszych, którzy niczym powieściowy
Gombrowicz, Ojczyźnie służą jakoś dziwnie z dala od Ojczyzny
będąc.
Ale i z czynu zbrojnego się natrząsa tym paleniem z Pustej Lufy. Choć to i śmiech z całego naszego ultrahonorowego pryzmatu, przez który patrzymy. Który każe nam stawać do walki w sytuacji rycerza bijącego się z ciurą wyposażonym w cebrzyk gówna – w każdym przypadku, zwycięstwa, czy porażki, okazujemy się śmiesznymi.
Natrząsa
się Gombrowicz z hejterstwa polskiego w scenie przechodzenia po
ciemku przez korytarz pełen śpiącej służby, gdy powieściowy
Gombrowicz zapala zapałki, by oświetlić twarz, w którą pluć
będzie.
A
Kulig z Balem kończący powieść, co się zdaje Ostatnim Zajazdem
na Pampie połączonym z „Weselem” Wyspiańskiego, gdy wszyscy
tańczący puści są, niby Chochoły zaklęte w Polaków, gdy
wszystko tonie w śmiechu, pustym, to smutny akord, czarny kleks na
karykaturze polskiej kultury. Karykaturze, z której winniśmy
poświęcić chwilę uwagi. By wyciagnąć wnioski dotyczące naszych
złych zwyczajów.
„Naplułem
na Polskę. I co wy na to, moi mili?”. I co my na to? A my to mamy
najczęściej w nosie. Niestety.
My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam
słoma
Nie znaczy nic nasza
mowa
Kiedy do siebie
szepczemy
Głos nasz jak suchej
trawy
Przez którą wiatr dmie
Jak chrobot szczurzej
łapy
Na rozbitym szkle
W suchej naszej piwnicy
Kształty bez formy,
cienie bez barwy
Siła odjęta, gesty bez
ruchu.
T.
S. Eliot „Wydrążeni ludzie”
tłum.
Czesław Miłosz
Komentarze
Prześlij komentarz