Międzygwiezdny poltergeist
Ani żar, który leje się
z nieba cyklicznie, ani mnogość tematów, o których chciałbym Wam
opowiedzieć, nie sprzyjają regularnym publikacjom blogowym.
Mając kilka do połowy
napisanych postów, zdecydowałem się dołożyć następny. O filmie
„Interstellar”, który wreszcie niedawno obejrzałem. I srodze
się rozczarowałem.
Co było złego w tym
filmie? Aktorstwo? Całkiem dobre. Pomysł fabularny? Dobry.
Wizualizacja, zdjęcia, efekty specjalne – na piątkę. No to czego
brakowało? W gruncie rzeczy – świeżości. Zasadniczo, to
wszystko już było. Ludzie uwięzieni w pętlach czasowych byli już
w „Terminatorze”. Nadawanie alfabetem Morsea przez „ducha” to
czysty „Terminus” Dziadka Lema. Brewerie czasowo-grawitacyjne to
znów Lem, tym razem w niezrównanym „Fiasku”. Bramy i tunele
czasoprzestrzenne, modele zagiętych kartek, to już oglądaliśmy od
„Gwiedznych Wojen”, przez „Gwiezdne wrota” do „Ukrytego
wymiaru”. Wszystko już gdzieś było. Dlaczego więc nie dam temu
filmowi spokoju i po co o nim piszę? Bo jedna rzecz została
zrobiona tam mistrzowsko. Jedna dla mnie. Na najgłębszym planie
budowania świata i fabuły.
Kontakt.
W momencie, gdy okazuje
się, że do ludzkości ktoś wyciągnął rękę i zbudował im
tunel do innej galaktyki, gdy ten obcy podał dłoń pani Brand
(„pierwszy, międzywymiarowy uścisk dłoni”), a wcześniej
nadawał morsem i w kodzie dwójkowym, to myślałem, że mam do
czynienia z czkawką po tak nielubianym przeze mnie „Kontakcie”
Sagana. Ale nie. Wszystko okazało się na miejscu.
Jedyny Kontakt, jaki
okazał się możliwy, to tylko między ludźmi, którzy kontaktu pragnęli.
Stanisław Lem spać
może spokojnie. Bez przewracania.
Komentarze
Prześlij komentarz