Good Ole Vampyres – wieczór czwarty: zwykły drapieżnik
Szeroko
rozpowszechniony jest pogląd, że po to, by przedłużyć istnienie
gatunku, wampiry muszą doprowadzić w jakiś sposób do tego, by
człowiek skosztował ich krwi; potem, gdy człowiek taki umrze,
zmartwychwstanie już jako wampir. Tego typu przekonanie należy
określić jako czysty przesąd. Ci, którzy umierają w wyniku
jednorazowej napaści czy też długotrwałej „eksploatacji”
przez wampiry, pozostają już martwi, a poza tym wampiry to ssaki –
dosyć specyficznego rodzaju, rzecz jasna – i rodzą się nie
inaczej tylko właśnie jak ssaki.
B. Leman „Pielgrzymka
Clifforda M.”
Swego czasu w „Nowej
Fantastyce”, bodajże Konrad Lewandowski, opublikował cykl
artykułów na styku fantastyki i nauki pod wspólnym tytułem
„Alternatywy ewolucji”. Taka zabawa w „co by było gdyby”. Na
przykład, gdyby owady nie były w swych rozmiarach ograniczone
niewydolnym mechanizmem oddychania poprzez dyfuzję stężeniową
(upraszczam, mechanizm ten jest bardzo wydolny, ale do pewnego,
progowego rozmiaru ciała). Co by wtedy było? No pewnie nie byłoby
nas, bo z chrząszczem wielkości psa nikt by sobie rady nie dał –
homo sapiens nie zdążyłby
wymyślić niezbędnych mu do walki narzędzi, nim by go
eksterminowały gigantyczne mrówki, chrząszcze i co większe muchy.
Jednym z takich analizowanych scenariuszy alternatywnych (prócz tych
megaowadów) był wariant człowieka drapieżnego. Co by było gdyby
człowiek miał kły i pazury? Do tego refleks, szybkość i
wyostrzone zmysły drapieżnika? Nie traciłby czasu na wymyślanie
narzędzi do walki. Nie potrzebowałby ognia (za drapieżnością
szła by w zestawie specyficzna budowa układu pokarmowego). Zająłby
się czymś innym. Na przykład – rozwijał sztukę i religię. To
jeden z wariantów.
Bob
Leman w „Pielgrzymce Clifforda M.” (też swego czasu publikowanej
na łamach starszej jeszcze „Fantastyki”) przedstawia inną
wizję. Nie wiem dla kogo bardziej koszmarną – dla ludzi, czy też
dla żyjących obok nich wampirów.
Wampir
u niego jest ssakiem. Samica w miocie rodzi od ośmiu do dwunastu
szczeniąt i w związku z tym ma adekwatną liczbę sutków (czy
widział ktoś dorosłego wampira bez ubrania? ja też nie). Cały
cykl rozwojowy wampirów jest niezwykle długi: ciąża trwa
prawdopodobnie dziesięć lat, zaś młode karmione są mlekiem przez
dwa lata, w czasie których samica karmiona jest wyłącznie ludzką
krwią przynoszoną przez samca. Gdy małe zostają odstawione od
piersi, dobrze, by na podorędziu znajdował się nieprzytomny
człowiek, by mogły od razu posmakować świeżej krwi. Młode są
pokryte czarną, gęstą sierścią do osiągnięcia wieku lat około
piętnastu. Trzeba przyznać, że wtedy są wielkością i posturą
podobne dzieciom pięcioletnim. Stad wampiry wydają się
nieśmiertelne, gdyż w wieku stu lat są żwawi niczym
trzydziestolatkowie. Autor dalej opisuje zwyczaje wampirów językiem
publikacji popularnonaukowej, tak, że podświadomie oczekiwałem, iż
ostatnie zdanie brzmieć będzie: „czytała Krystyna Czubówna”.
Ale po kilku stronach głos narratora zmienia się na Bogusława
Wołoszańskiego i oto stajemy przed zagadką tytułowego bohatera,
którego koleje losu narrator próbuje zrekonstruować na podstawie
skąpych źródeł.
Clifford
M. jest Tarzanem czy też Mowglim au rebour.
Na znajdujące się w jaskini gniazdo wampirów przypadkiem trafia
młody chłopak w czasie polowania. Zabija większość szczeniąt, a
jedno, które wpiło mu się kłami w podeszwę buta, zabiera do domu
i trzyma w klatce. Stworzenie (bardziej małpie jeszcze podobne niż
człowiekowi) ucieka jednakowoż po kilku latach, by znów wpaść w
ręce ludzi po siedmiu kolejnych latach. Tym razem już wygląda na
człowieka na tyle, że miejscowy pastor bierze „dzikiego chłopca”
na wychowanie i zauważa w nim niepospolitą inteligencję. Gdy znów
ucieka (a każda jego ucieczka zaczyna się od osuszonych zwłok
aktualnego opiekuna), odnajduje się na... Harvardzie. Narrator
przypuszcza, że musiał uczęszczać tam na zajęcia, skoro uzyskał
dyplom. Źródła także świadczą o tym, że jego przychodząc na
uniwersytet miał już rekomendacje pewnych kręgów socjety. Po
osiągnięciu dojrzałości płciowej wampiry nabywają szczególnej
cechy, jaką jest zapadanie w niekontrolowaną śpiączkę o
wschodzie słońca i pozostawanie w tym stanie do zmierzchu. Dlatego
Clifford M. musiał zrezygnować z posady maklera giełdowego, lecz
jako inwestor nadal odnosił sukcesy pracując nocami. Proszę,
zapamiętaj to, gdy będę opowiadał o wampirach u Petera Wattsa.
Już
jako człowiek majętny wycofał się z życia i zajął się
poszukiwaniami wampirów. Domyślał się, czuł już kim jest. Fakt,
że przez różnice anatomiczne nie mógł uprawiać seksu z
kobietami także był oczywistym dowodem na to, że nie był
człowiekiem. Postanowił szukać swoich. Mowgli postanowił wrócić
do wsi.
Ale
wampiry „naturalne”, mimo iż nie tak oczytane jak Clifford,
ukrywały się dosyć dobrze. A w tym czasie trójka pewnych ludzi
domyśliła się działania wampirów w pewnym rejonie Apallachów.
Przybywają na miejsce i zastają tam Clifforda M., który się do
nich przyłącza. W tym miejscu narracja przestaje mieć formę
gawędy, czy też wykładu, a wpada w normalne tory opowieści
przetykanej dialogami. I widzimy tę zimną kalkulację wampira,
który pod płaszczykiem poszukiwań wampirów przyjmuje swoich
potencjalnych oprawców pod dach i przez kilka tygodni ramię w ramię
(oni w dzień, on w nocy), szukają w okolicy krwiopijców. Jest na
tyle przebiegły, że ekipa poszukiwaczy nawet nie próbuje się
zastanawiać, dlaczego ich gospodarz i „towarzysz broni”
przesypia całe dnie i nie śpi po nocach.
Tymczasem
Clifford znajduje gniazdo wampirów. Są starzy. Mają chyba po
trzysta lat, choć ciała ich są jeszcze sprawne. Natomiast nie ma
możliwości nawiązania z nimi kontaktu. Słabo mówią po angielsku
(wampiry mają swój język, lecz Clifford go nie zna), ich potrzeby
są prymitywne, umysły – zdegenerowane, kontakt seksualny
(Clifford zobaczył spółkującą parę) – odstręczający. Na
domiar złego istnieje duże prawdopodobieństwo, że odnalazł
swoich rodziców. Tego było już zbyt wiele. Clifford wraca do domu,
zostawia list opisujący położenie kryjówki wampirów i ubrany w
smoking dołącza do nich w gnieździe, by razem z nimi umrzeć z rąk
swoich gości.
Nie
będąc człowiekiem i nie mogąc być wampirem staje wobec
ostatecznej, hamletowskiej alternatywy i wybiera „nie być”.
Światło
słońca niszczy tkankę wampirów, kołek zabija. Po wbiciu kołka
ciało wampirów zamienia się w proch. Reszta jest milczeniem.
Zdziwi was zapewne mój
strój. Szczerze mówiąc, ja także nie bardzo wiem, co o tym myśleć.
Przypuszczam, iż jest to ostatnia próba udowodnienia, że chociaż
jestem jednym z tych odrażających stworzeń, to jednocześnie
jestem jednak inny – i lepszy. Bez wątpienia jest również coś
zabawnego w myśli, że gdy poczuję wbijający mi się w serce
drewniany kołek, będę ubrany dokładnie tak, jak sam baron
Dracula. Chociaż chyba ta analiza nie ma żadnego sensu. Nigdy
jeszcze nie słyszałem o wampirze, który potrafiłby ocenić i
docenić zabawność jakiejkolwiek sytuacji; (…)
(fragment
listu pożegnalnego odnalezionego po śmierci Clifforda M.)
B.
Leman „Pielgrzymka Clifforda M.”
Komentarze
Prześlij komentarz