Kto się boi Chaunceya Gardinera?
Kim jest Chauncey
Gardiner, wybitny ekonomista, mąż stanu, kandydat na prezydenta, na
którego polują służby specjalne światowych mocarstw?
Bohater powieści J.
Kosińskiego „Wystarczy być” jest niepiśmiennym ogrodnikiem,
który całe życie poświęcił dwóm rzeczom: pielęgnacji jednego
ogrodu i oglądaniu telewizji. Nie ma nic swojego, nawet nazwiska.
Nosi imię Chance i ubrania po swoim gospodarzu nazwanym Starym
Człowiekiem, który przypuszczalnie jest finansistą i
przedstawicielem ścisłej elity estabilishmentu amerykańskiego.
Imię Chance jest oczywiście znaczące, w polskim tłumaczeniu
„Los”, co nie jest do końca szczęśliwe, gdyż zamiast
jednoznacznie wskazywać na szansę („los na loterii”) ponurym
polskim czytelnikom kojarzy się z posępnym przeznaczeniem (niczym
gałczyńska Hermenegilda Kociubińska wtrącająca głosem Ireny
Kwiatkowskiej co kilka zdań: „Los. Przeznaczenie. I cielęcina
podrożała”). Będę trzymał się oryginalnego imienia. Tak jest
lepiej.
W pewnym momencie Stary Człowiek umiera i Chance zostaje w czasie postępowania
spadkowego wyeksmitowany z domu, gdyż z żadnych dokumentów nie
wynika ani kim jest, czy był zatrudniony, ani na jakiej podstawie
zajmuje pokój w domu. I ta nieomal kafkowska ofiara nomen omen
losu opuszcza dom z walizką
starych ubrań gospodarza. Ale jakich. Gdy zostaje potrącony przez
limuzynę pani Rand, ona sądzi go po ubraniu. I gdy on przedstawia
się „Chance, the gardner” (pol. „Los, ogrodnik”), ona słyszy
„Chauncey Gardiner” (pol. „Ross O'Grodnick” - dlatego wolę
oryginał, nie powoduje zażenowania czytelnika). Chance trafia do
domu państwa Rand, napatacza się na prezydenta USA, któremu
wygłasza dwa zdania na temat pielęgnacji ogrodu, a prezydent bierze
to jako piękne i trafne metafory sytuacji gospodarczej kraju, więc
cytuje go w przemówieniach. Dalej lawina toczy się sama. Bankiety,
wywiady, programy telewizyjne. Chance doskonale daje sobie radę,
gdyż naśladuje te
zachowania, które już w telewizji widział.
Co lepsze, każda kolejna rozmowa pogłębia nie-porozumienie, gdyż
rozmówcy tak naprawdę nie rozmawiają z Chancem, lecz ze swoimi
projekcjami. I tak ambasador radziecki sporządzając tajny raport
stwierdził, że Chauncey Gardiner czyta Kryłowa w oryginale, choć
w rozmowie to on, Skrapinow, zasugerował mu znajomość Kryłowa i
mówił do Chancea po rosyjsku, choć ten nie odpowiadał. Uprzejmie
kiwał tylko głową. Gdy dochodzi do tego etapu, że ambasador
radziecki chce od wywiadu informacji o Gardinerze, a prezydent USA
żąda od swoich służb tego samego, wybucha walka wywiadów
zakończona stratami po obu stronach i... brakiem jakiejkolwiek
informacji. Nie peszy to jednak żadnej ze stron. Obie odczytują to
po swojemu przekuwając to na swoją korzyść. W końcu brak
jakiejkolwiek informacji o przeszłości Chancea staje się powodem,
dla którego partia rządząca wystawia go jako kandydata na
prezydenta: nie ma informacji, którymi można kandydata
skompromitować.
Zarzuca
się Kosińskiemu plagiat z „Kariery Nikodema Dyzmy”. Uważam, że
niesłusznie. A że literaturoznawcą nie jestem, mogę sobie
pozwolić na zdecydowane odrzucenie tej tezy. Owszem, jest
podobieństwo Chance'a do Dyzmy, lecz bohater Kosińskiego jest Dyzmą
au rebours. Jeśli
chodzi o osobowość, bliżej mu do wolterowskiego Kandyda, który opuszcza macierzysty zamek jako personifikacja naiwności, chodząca
tabula rasa. Tyle, że
Chance ma przewagę nad Kandydem: oglądał telewizję. Zna kulturę
zachodnią, w której nie uczestniczył izolowany w posiadłości
Starego Człowieka. Może ją naśladować. Tak naprawdę staje się
ludzką wersją „chińskiego pokoju”, o którym pisałem w poście
„Konatkt, ale jaki?”. Chiński pokój jest hipotetyczną
strukturą naśladującą inteligencję poprzez manipulację
językiem, którego uczy się, lub raczej adaptuje się do niego w
czasie konwersacji. Ale nie jest inteligentny, czy nawet świadomy.
Jest pewnego rodzaju algorytmem. Symulacją świadomej inteligencji.
Taką istotą, nieludzką w swym oderwaniu, jest Chance. Wie on o
ludziach tyle, co widział w telewizji. Nie znane są mu niuanse
emocji i głębia refleksji. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest
co najmniej tak nieludzki jak SIL w filmie „Gatunek”. Prawdziwy
obcy w obcym kraju,
który podobny jest bohaterowi Heinleina. Tę nie-ludzkość
podkreśla jeszcze jego impotencja zarówno wobec mężczyzn, jak i
kobiet. A i obie te sceny, które miały być stosunkami z Chancem, a
skończyły się masturbacją w jego obecności, są specyficznie
symboliczne. W gruncie rzeczy nie liczy się dla nich Chance. Chcą
swojego zaspokojenia, a jego obecność nobilituje ich autoerotyzm i
tyle. Zwłaszcza to, co mówi EE o tym jak Chance pozwala jej być
sobą, co ją wyzwala i oczyszcza, ma swój inny wydźwięk, który
trzeba ostrożnie odczytać: „cieszę się, że nic ode mnie nie
chcesz i mogę nakarmić mój egoizm bez ścierania się z twoim”.
Tak naprawdę mogłaby równie dobrze zaspokoić się w zaciszu swej
sypialni, ale tu, w sypialni Chance'a, który patrzy na nią, ma
wartość dodaną: zawłaszcza uwagę Chaunceya Gardinera, nowego
samca alfa międzynarodowego estabilishmentu. Utworzy i uwierzy w
każde kłamstwo, które może to potwierdzić.
Chance
jest obcy. I pozostaje obcy, bo jego myśli są niezmącone do samego
końca. Nie uczestniczy w tym mortal coil,
światowym zgiełku. Nawet postać Chaunceya Gardinera spływa z
niego niczym źle położony makijaż.
Chance
pozostaje czystym zwierciadłem, w którym przeglądają się
pożądliwe umysły ludzi cywilizacji. Duchy głodne i duchy
walczące. Mówią do niego, ale go nie widzą. Widzą jedynie swoje
odbicia i z nimi prowadzą fikcyjne konwersacje i gry pozorów. Piją
do lusterka.
Państwa
krytyków oskarżających Kosińskiego o plagiat uprasza się, by
odwołali swe oskarżenia. Widzicie w tej powieści jedynie to co
chcecie widzieć. Zupełnie jak rozmówcy Chance'a.
Westchnął głęboko,
włączył telewizor i zapadł w sen.
J.
Kosiński „Wystarczy być”
Komentarze
Prześlij komentarz