Król Narcyzów do siebie mrugnął
Stephen King wydał w roku 1977 powieść „Lśnienie”. Chciałbym nie być zmuszanym do opowiadania o fabule tego utworu, gdyż nie ma ona tu najmniejszego znaczenia. Dość powiedzieć, że w roku 1980 Stanley Kubrick wziął ją na warsztat i uczynił z niej (przy wydatnej pomocy Jacka Nicholsona, który właściwie nie zrobił nic nadzwyczajnego, tylko odpowiednio wyglądał) małe arcydziełko filmowe zbudowane z grozy, braku wyczucia granic rzeczywistości i maligny oraz z doskonałego oddania atmosfery izolacji. Trzeba jednakże też przyznać, że udało się to Kubrickowi głównie dlatego, że nie trzymał się książki w większości momentów.
Najwidoczniej nie zadowoliło to autora, który postanowił sam napisać scenariusz na podstawie własnej książki. Film tak długi, że podzielony na miniserial, ujrzał światło dzienne w roku 1997, dwie dekady po Kubricku. O tej ekranizacji mogę rzec tyle co pan Dibley z „Latającego Cyrku Monty Pythona” o „Oknie na podwórze” Hitchcocka: że rozciągnął akcję na ponad godzinę i stracił całe napięcie (na marginesie: „Okno na podwórze” imć pana Dibleya trwało wszystkiego piętnaście sekund). Nie pomogło też, że Steve Weber, kojarzący się uparcie z gamoniowatym pilotem z serialu „Skrzydła” i ciapowatym Jonathanem Harkerem z „Dracula: wampiry bez zębów” Mela Brooksa, miał zastąpić psychopatycznie rozczochranego i wyszczerzonego Jacka Nicholsona. Ale pozostawmy to z boku.
Autor jednak docenił kubrickowską ekranizację, gdyż w roku 1987 ukazuje się drugi tom serii „Mroczna Wieża” pt. „Powołanie Trójki”. I tam znajdujemy taki ustęp:
Znowu przypomniało mu się „Lśnienie”, na którym pokazano, co widział chłopczyk, gdy jechał na trzykołowym rowerku po korytarzach nawiedzonego hotelu. Pamiętał, że w jednym z tych korytarzy chłopiec spotkał martwe bliźnięta. To przejście kończyły bardzo prozaicznie białe drzwi.
Mógł przebierać w tysiącach filmów, w których znalazłoby się dziesiątki ujęć z jadącej kamery, które nadawałyby „pierwszoosobową narrację obrazu”, ale wybrał właśnie nielubianą ekranizację własnej książki. Cóż za gest!
Najwidoczniej nie zadowoliło to autora, który postanowił sam napisać scenariusz na podstawie własnej książki. Film tak długi, że podzielony na miniserial, ujrzał światło dzienne w roku 1997, dwie dekady po Kubricku. O tej ekranizacji mogę rzec tyle co pan Dibley z „Latającego Cyrku Monty Pythona” o „Oknie na podwórze” Hitchcocka: że rozciągnął akcję na ponad godzinę i stracił całe napięcie (na marginesie: „Okno na podwórze” imć pana Dibleya trwało wszystkiego piętnaście sekund). Nie pomogło też, że Steve Weber, kojarzący się uparcie z gamoniowatym pilotem z serialu „Skrzydła” i ciapowatym Jonathanem Harkerem z „Dracula: wampiry bez zębów” Mela Brooksa, miał zastąpić psychopatycznie rozczochranego i wyszczerzonego Jacka Nicholsona. Ale pozostawmy to z boku.
Autor jednak docenił kubrickowską ekranizację, gdyż w roku 1987 ukazuje się drugi tom serii „Mroczna Wieża” pt. „Powołanie Trójki”. I tam znajdujemy taki ustęp:
Znowu przypomniało mu się „Lśnienie”, na którym pokazano, co widział chłopczyk, gdy jechał na trzykołowym rowerku po korytarzach nawiedzonego hotelu. Pamiętał, że w jednym z tych korytarzy chłopiec spotkał martwe bliźnięta. To przejście kończyły bardzo prozaicznie białe drzwi.
S. King „Powołanie Trójki”
Mógł przebierać w tysiącach filmów, w których znalazłoby się dziesiątki ujęć z jadącej kamery, które nadawałyby „pierwszoosobową narrację obrazu”, ale wybrał właśnie nielubianą ekranizację własnej książki. Cóż za gest!
Komentarze
Prześlij komentarz