Polska Kompania Kresowa
Miałem pisać kolejny
tekst o Biblii, koczownikach i miastach. Ale zdarza się tak, że
nagle jedno zdarzenie, obraz, czy zdanie, potrafią wywołać ciąg
myśli, który absorbuje na długi czas. Mnie zdarzyło się to
wczorajszego ranka i trzyma mnie do tej pory.
Trzy słowa: „Polska
Kompania Kresowa”.
Zacznę od klasycznego
odżegnywania się od polityki. Nie chcę pisać na tym blogu nic, co
mogłoby mieć związek z bieżącą polityką wewnątrzpaństwową
Polski. Ani z tak zwanym „życiem politycznym”, które to
sformułowanie winno zostać sklasyfikowane w dziale „przejawy
folkloru i zwyczaje ludowe”. Ale pisanie o historii jest bardzo
często pisaniem o polityce. Szkolne podręczniki do historii są po
prostu synopsami wydarzeń politycznych ze znikomym udziałem opisów
kultury i techniki, które pełnią rolę skromnych objaśnień do
danego okresu dziejów. Pisanie o historii Polski jest obarczone
jeszcze większym ryzykiem stoczenia się w politykierstwo. Ale cóż.
Niedawno na łamach
pewnego periodyku czytałem o książce J. Sowy pt. „Fantomowe
ciało króla”. Rzecz dotyczy tak zwanej „demokracji
szlacheckiej” w Polsce postjagiellońskiej i jest spojrzeniem na
fenomen Pierwszej Rzeczpospolitej z punktu widzenia zgoła
nieortodoksyjnego. Otóż autor konfrontując ustrój polityczny
Rzplitej z teoriami Hobbesa („Lewiatan” i dwa ciała króla:
fizyczne i państwo jako organizm królowi poddany) wskazuje, że
król w Polsce był jeno figurantem posiadającym zaledwie swoje
ciało fizyczne, bez żadnej przyzwoitej władzy. W ogóle trudno
wskazać jakiś konkretny, instytucjonalny ośrodek władzy od czasów
śmierci Zygmunta Augusta, a całe państwo nosi silne cechy państwa
kolonialnego. Per analogiam
do Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej pada stwierdzenie
„Polska Kompania Kresowa” jako kwintesencja złotej ery szlachty.
I to był ten błysk.
Abstrahując od zasadniczej treści książki, której nie zdążyłem jeszcze kupić, ani tym bardziej przeczytać, choć wydana w formie e-booka ma też swój teaser w sieci, podążyłem za skojarzeniem związanym z kompaniami handlowymi.
Abstrahując od zasadniczej treści książki, której nie zdążyłem jeszcze kupić, ani tym bardziej przeczytać, choć wydana w formie e-booka ma też swój teaser w sieci, podążyłem za skojarzeniem związanym z kompaniami handlowymi.
Wszystko
wskoczyło na miejsce. Polska epoki elekcyjnej postrzeżona jako
przedsiębiorstwo handlowe (republika zbożowa jako prekursor
republik bananowych), gdzie tytularna władza polityczna jest
rodzajem „złotej akcji”, albo nawet nie zawsze, gdyż
akcjonariat szlachecko-magnacki zachowuje się nierzadko bardziej jak
gang osiedlowy narzucając własne interesy wbrew stanowisku
wybranego przez siebie zarządu. Sprowadzając koronę do gadżetu a
pozycję króla do fikcji i udowadniając wszem i wobec, że
najważniejszym prawem jest prawo silniejszego, kreują rzeczywistość
na obraz nieobcy wielbicielom westernów i powieści awanturniczych.
Pokażcie proszę kraj europejski w XVII wieku, który uczynił sobie
niewolników spośród własnych współplemieńców. Wszak systemowi
pańszczyzny bliżej jest do niewolnictwa niż do feudalizmu
zachodniego. A że niewolnictwo wykorzystywało ideę obcości –
najczęściej rasowej – zatem i Polsce szlachcic stawał na głowie,
by ukazać się jako potomek mitycznego plemienia Sarmatów, byleby
się odciąć od tych marnego chłopa, który pozostał Słowianinem,
Sclavus czy też
slavus –
niewolnikiem (chłopów pańszczyźnianych po łacinie nazywano
slavus). Niestety, nie
doczekali się nasi biali murzyni swojego Lincolna...
Gdybyż tylko mieszkały u nas słonie! Kurtz mógłby poczuć się jak u siebie. A Marlow płynąłby po niego nie w górę upalnej rzeki Kongo, ale naszej, chłodnej Narwi.
Gdybyż tylko mieszkały u nas słonie! Kurtz mógłby poczuć się jak u siebie. A Marlow płynąłby po niego nie w górę upalnej rzeki Kongo, ale naszej, chłodnej Narwi.
Czy
widzicie to? Jak to pięknie współgra z faktami historycznymi? Jak
to pasuje do wspomnień, choćby Paska? Mieć haciendę
(dworek modrzewiowy),
niewolników pańszczyźnianych, uprawiać zboże i uczestniczyć w
wojnach o ile interes wymaga obrony swojej działki w tej osobliwej
spółce akcyjnej. Nie można mówić o podwładnym,
jeśli ma on prawo weta i prawo wypowiedzenia posłuszeństwa władcy
(prawo do konfederacji tym faktycznie było). To prawa akcjonariusza,
i to akcjonariusza wczesnych form takich przedsiębiorstw. Czymże
się Rzeczpospolita różniła od wspomnianej Kompanii
Zachodnioindyjskiej? Też posiadała własną armię, podmiotowość
w polityce zagranicznej aż do prawa wypowiadania wojny. Korzystała nawet z prawa bicia monety.
Polska
Kompania Kresowa.
Proponuję
napisać sobie to na kartce i spoglądając na nią co jakiś czas
raz jeszcze przeczytać „Ogniem i mieczem”, czy ogólnie –
trylogię sienkiewiczowską. W książce o historii Polski napisać
sobie ołówkiem te trzy słowa pod tytułem rozdziału dotyczącego
rokoszu Lubomirskiego. Nowa, interesująca perspektywa.
Po
co roztrząsam tak stary temat i „kalam gniazdo” odmawiając
chwały najbardziej demokratycznemu mocarstwu XVII i XVIII wieku? Bo
widać wtedy korzenie klęski, marazmu i finału na sejmach
rozbiorowych. Bo – przytoczę tu nie do końca swoje słowa –
rozbiory były tylko cup de grace
organizmu politycznego, który od stulecia był martwy przez swą
niewydolność. I nie chodzi mi o potencjał militarny, ale o
niezdolność do samoorganizacji w ramach normalnej, pokojowej
egzystencji.
Niniejsze
przemyślenia dedykuję wszystkim fanom i propagatorom „polskiej
tożsamości sarmackiej” od lokalnych bractw rycerskich, przez
czytelników Komudy, do fascynatów gry „Veto”. Nie dlatego, by
się z ich fascynacji naśmiewać. Ale by spróbowali spojrzeć na
temat z drugiej, nie bardzo czołobitnej, perspektywy.
Dedykuję ten tekst na drugim miejscu wszystkim wrogom sarmatyzmu jako wstrętnej anarchii, której winniśmy się wstydzić przed cywilizowaną Europą. Chciałbym im przypomnieć, że ta spółka przemysłu zbożowego kilkukrotnie pokonała Turcję (w tym raz w kluczowym momencie historii, która w 1683 roku mogła popłynąć innym korytem, w którym Hamburg byłby portem tureckim), dwa razy Szwecję, i jako jedyna zdobyła Moskwę, przesiedziała tam czas jakiś i wyszła o własnych siłach. To się kompaniom holenderskim, ani brytyjskim nie przytrafiało.
Polska Kompania Kresowa po prostu była fenomenem dziejowym jedynym w swojej klasie.
Dedykuję ten tekst na drugim miejscu wszystkim wrogom sarmatyzmu jako wstrętnej anarchii, której winniśmy się wstydzić przed cywilizowaną Europą. Chciałbym im przypomnieć, że ta spółka przemysłu zbożowego kilkukrotnie pokonała Turcję (w tym raz w kluczowym momencie historii, która w 1683 roku mogła popłynąć innym korytem, w którym Hamburg byłby portem tureckim), dwa razy Szwecję, i jako jedyna zdobyła Moskwę, przesiedziała tam czas jakiś i wyszła o własnych siłach. To się kompaniom holenderskim, ani brytyjskim nie przytrafiało.
Polska Kompania Kresowa po prostu była fenomenem dziejowym jedynym w swojej klasie.
PS.
Czy
można w tym kontekście „westernowego sarmatyzmu” porównać
Jacka Komudę do Sergio Leone?...
Komentarze
Prześlij komentarz