Cień z Llanddewi Fach
— Kazirodztwo? —
Armitage wypowiedział to prawie że pełnym głosem. — Wielki
Boże, cóż za uproszczenie! Pokazać im Artura Machena „The Great
God Pan", a uznają to za powszechny w Dunwich skandal.
H. P. Lovecraft „Koszmar
z Dunwich”
Wielu spośród nas
poznawało Lovecrafta w swej młodości i zapewne dla większości
pierwsze spotkanie było niezapomniane niczym zderzenie ze ścianą.
Bez wampirów, wilkołaków, zombies, bez smoków i upiorów
skonwecjonalizowanej powieści grozy nadciągał koszmar spoza czasu,
przestrzeni i rozumienia. W aurze starożytnej wiedzy, pełnej
niewymawialnych imion i sugerowanej a niepodpowiedzianej grozy
odrażających rytuałów starszych od Mateczki-Ziemi, w obręb
naszej wyobraźni wdarli się Wielcy Przedwieczni i Zewnętrzni
Bogowie, których nikt nigdy nie opisywał. „Geniusz”, tak sobie
myśleliśmy, „tylko geniusz mógłby uczynić wszystko tak nowe i
tak straszne”.
Nawet stworzenia i
bogowie znani nam z wykastrowanych przez Parandowskiego i Markowską
(w mniejszym stopniu) mitów greckich nabierali swoistego, potwornego
blasku. Mowa tu zwłaszcza o Hypnosie i Hydrze, czy starszej Bast.
Wymieniony na wstępie
wers nie dawał mi spokoju. W czasie, gdy pierwszy raz czytałem
„Koszmar z Dunwich” nie było mowy o internecie i niezazbytnio
miałem możność dowiedzenia się kim w ogóle był Artur Machen
(czyt. [meiken]).
Nieprzetłumaczony tytuł w tekście wskazywał na brak
polskojęzycznej wersji, zatem szansa na poznanie aluzji uczynionej
przez Samotnika z Providence była bliska zeru.
Całkiem niedawno
przypomniało mi się o Machenie. Tak po prostu. Książki Lovecrafta
leżą w pudłach spakowane o przeszło dwadzieścia kilometrów
stąd, a mnie przypominają się różne fragmenty. Czy to źle? Nie
wiem. Nie każdy chciałby budzić się w myślach powtarzając
inwokację „Gorgo, Mormo, Ereszkigal...”. No i przypomniał mi
się pewnego poranka właśnie „The Great God Pan”. Pomyślałem,
że skoro różne dziwne utwory krążą po necie, to może uda mi
się również namierzyć Machena. Udało się. Ale tylko po
angielsku. Stwierdziłem zatem, że przetłumaczę go ku pożytkowi
wszystkich internautów władających językiem polskim. (To ważne,
że władających, gdyż większość internautów polskich
jest przez język przezeń uważany za polski władana, niczym
pacynki pośledniego sortu). Niestety, język Machena, napuszona,
dziewiętnastowieczna angielszczyzna, niewprawnego amatora wpędzić
może łacno w chorobę alkoholową. Toteż zostawiłem sobie
tłumaczenie na bliżej nieokreślony czas urlopu. Aż pewnego dnia
znajduję w bibliotece miejskiej tomik opowiadań A. Machena wydany w
2007 roku przez C&T Toruń pt. „Inne światy”. Pierwsze
opowiadanie – jakżeby inaczej - „Wielki bóg Pan”.
Przeczytałem i przeżyłem szok.
Wyobraźcie sobie archeologa, który znajduje dowód na to, że
Egipcjanie nic nowego nie wymyślili, lecz wszystko – z piramidami,
bóstwami i gospodarką opartą o wylewy rzeczne – skopiowali od
Atlantydów. Udoskonalili, lecz sami nie wynaleźli.
Nieomal wszystko co
cenimy u Lovecrafta, Arthur Machen miał wcześniej.
Niedopowiedzenia, sugestie, duszną atmosferę, zawieszenie
kulminacji, piętrzące się epitety. Ba, nawet te elementy, które
uznaliśmy już za wynalezione przez Lovecrafta, jak pewne słowa,
czy imiona, są wzięte od Walijczyka. Wytrwali badacze Lovecrafta
wiedzieli już wcześniej, że Cień z Providence z wielką atencją
wypowiadał się o imci panu Arturze, zaś jego „Wielkiego boga
Pana” HPL w swoim „Supernatural horror in literature” wspominał w
samych superlatywach.
I tak w „Wielkim bogu
Panie” znajdujemy na koniec obelisk poświęcony Nodensowi, którego
nota bene ani Machen, ani HPL nie wymyślili, lecz zaczerpnęli z
celtyckich mitów zromanizowanych przez rzymskich osadników. Gdy
zerkniemy do „Koszmaru w Dunwich” zwrócić naszą uwagę może
pamiętnik Wilbura Whateleya, w którym pisze o Aklo Sabaoth. O ile
ten drugi wyraz jest pochodzenia hebrajskiego i już dawno został
przeze mnie zidentyfikowany, to pierwszy zwykłem był przypisywać
Lovecraftowi. Ale prawda jest taka, że „Aklo” to język, którego
nazwę wymyślił Artur Machen dla potrzeb opowiadanie „Biały
lud”, z której HPL zaczerpnął cały wątek pamiętnika
nastoletniego czarownika. Same „niepokojąco regularne wzgórza
Nowej Anglii” są zaledwie kopią usianych niesamowitymi skałami
wzgórz Walii.
Mały
Lud, ten mityczny inny świat rasy równoległej do ludzi, w
iroceltyckich mitach zwanych Sidhe
i mieszkających we wzgórzach, w „Białym Ludzie” i w
„Jaśniejącej Piramidzie” został odkurzony z ludycznych elementów,
które uczyniły z nich plemiona Hobbitów i naszych swojskich
skrzatów sikających do mleka. U Machena znów są groźni,
niezrozumiali, obcy. Właściwie nie wiadomo, czemu Annie Trevor w
„Jaśniejącej Piramidzie” musiała umrzeć. To element tej obcości.
Najlepszym
opowiadaniem jednak zdecydowanie jest „Wielki bóg Pan”. Można
by rzec, że narracja jest beznadziejna, rwana, nie wiadomo kto i o
czym mówi, a dopiero w pewnym momencie pod koniec tekstu sytuacja
zaczyna się klarować. Moje zdanie jest odmienne. Machen nie pisze
wprost. Naświetla sytuację z różnych stron, z różnych punktów
widzenia, na długie lata przed „Rashomonem”. Jeśli znamy „Pulp
Fiction”, „Memento” i „Dom zły” to schemat odtwarzania
historii z rozsypanych niczym puzzle epizodów nie powinien być nam
obcy. Jednocześnie korzysta z zasady, którą dziesięciolecia później Alfred
Hitchcock opisze: „Na początku powinno być trzęsienie ziemi. A
potem napięcie winno narastać”. I nie jest prawdą, że
opowiadanie jest chaotyczne. Wręcz przeciwnie – autor doskonale
panuje nad materią narracji i nad intrygą. Nie ma żadnego zgrzytu,
gdy bohaterowie niemal przypadkiem składają historię Helen Vaughan w jedną,
dosłownie nieludzką, całość.
Z
tego utworu winni uczyć się prowadzenia narracji wszyscy
początkujący autorzy kryminałów i thrillerów. Chciał bardzo
wykorzystać ten mechanizm HPL, i widzimy to w jego monumentalnym
„Zewie Cthulhu”. Jednak w porównaniu do Walijczyka wyszedł jak
Janko Muzykant przy Mozarcie.
HPL
zresztą z „Wielkiego boga Pana” darł całe momenty. Stworzenie
opisane w „Nienazywalnym” przywodzi na myśl raport medyczny
doktora Mathesona. Zbiór rysunków Meyricka to zaczyn szalonej
rzeźby Wilcoxa i obrazu Ardois-Bonnota z „Zewu Cthulhu”.
Żeby
ukrócić wszelkie podejrzenia – jestem zagorzałym fanem Samotnika
z Providence. Ale muszę szczerze wyrazić swój osąd co do różnicy
jakościowej warsztatu. Owszem – mitologia stworzona przez HPL jest
dosłownie totalna:
inkorporuje każdą
już istniejąca mitologię tłumacząc ją przez zniekształcenie
jedynej i oryginalnej, acz ukrytej historii Wielkich Przedwiecznych i
Bogów Zewnętrznych. Tu z kolei Walijczyk wypada blado „zaledwie”
rozwijając mity helleńskie i romańskie oraz folklorystyczne
opowieści o elfach i przeklętych kamieniach.
A
propos
przeklętych kamieni. O ile pierwowzór Świecącego Trapezoedru
wystąpił u Machena w nowelce „Światło ducha”, to jednak
lovecraftowski „Duch ciemności” jest pełnym rozwinięciem
pomysłu kamienia, który w zamian za wiedzę zabiera duszę. Tylko
znów – o ile pomysł u HPL jest wyrafinowanie totalny,
to u Walijczyka narracja i fabuła prowadząca do wyjaśnienia sprawy
deklasują Lovecrafta. W sumie wydaje mi się, że gdyby Machen
napisał instrukcję obsługi mojej pralki, to gdzieś po dwóch
trupach, jednym popadnięciu w obłęd i jednym niewytłumaczalnym
zdarzeniu odkryłbym ku swemu zdumieniu, jak prać tkaniny delikatne.
I jeszcze rozważałbym to w drodze do pracy.
Skończę już, choć mógłbym
jeszcze długo piać peany na cześć człowieka, bez którego
wydawnictwo Chaosium drukowałoby teraz czasopisma akwarystyczne. Bo o żadnym Lovecrafcie byśmy teraz nie słyszeli.
Komentarze
Prześlij komentarz