Na Dzień Nauczyciela - postękiwania starego zarozumialca
Ponieważ blog powstaje
zazwyczaj w jakiejś relacji do czasu jego tworzenia, więc
pomyślałem, że napiszę jakiś tekst okolicznościowy o przyznanej
na dniach literackiej nagrodzie Nobla. Albo o szkole z okazji Dnia
Edukacji Narodowej. Ponieważ jednak nie znam dorobku tegorocznego
noblisty, a etap szkolnej edukacji mam już dawno za sobą, więc w
umyśle zrodził mi się szatański w swej prostocie pomysł
połączenia obu tematów w zawiesistym sosie staropolskiego
narzekania na wszystko. Do dzieła!
Zacząłem od
przejrzenia listy osób nagrodzonych literackim noblem, a następnie
odnalazłem za pomocą niezawodnej wyszukiwarki na „G”
maksymalnie rozszerzoną listę lektur polecanych na maturę A.D.
2013. Wyszło jak zwykle – niezazbytnio.
Do „najświeższych”
obecnych w spisach lektur noblistów należą Polacy: Czesław Miłosz
(nagrodzony w 1980 roku) i Wisława Szymborska (1996). Z
„zagranicznych” to Hemingway (1954) i Camus (1957). Ani słowa o
Grassie, Brodskim, czy Marquezie.
Ja oczywiście rozumiem,
że niektórzy dostali się do zaszczytnego grona noblistów
właściwie ku zdziwieniu wszystkich (na przykład co w tej plejadzie
gwiazd literatury robi Dario Fo, to zachodzę w głowę; dlaczego w
takim razie nie dać nobla Eduardo Mendozie?), ale całkowite
zamknięcie się szkół średnich na współczesną literaturę jest
doprawdy karygodne.
Oczywiście – programy
są przeładowane, młodzież coraz bardziej ech-ta-dzisiejsza, ale,
na VALISa, czy przypadkiem nie omawia się wciąż polskich czterech
sążnistych powieści końca XIX wieku? Kolejno:
„Nad Niemnem”, „Lalka”, „Potop”/”Quo Vadis” i
„Chłopi”. Tak, oczywiście, „Quo Vadis” i „Chłopi” to
noblowskie utwory. Ale czy nie można ich nieco przykrócić?
Skoncentrować się na jakimś wyborze? Skoro potrafili pociąć
„Dekameron” w dwunowelkowe gwizdek-wie-co, to i „Chłopów”
by się dało jakoś skompresować. Czy współczesna,
ech-ta-dzisiejsza młodzież jest w stanie zrozumieć niuanse
zachowań Rzeckiego i Wokulskiego? Nie.
„Za
moich czasów”, jeśli mnie pamięć nie zmyla, śmiertelnie się
nudziliśmy czytając niezrozumiałe dla nas zupełnie perypetie
różnych Bohatyrowiczów i Judymów, z których rozterkami nie
mogliśmy mieć nic wspólnego. Zastanawialiśmy się, dlaczego nasza
polonistka usilnie chce, byśmy żyli problemami sprzed stulecia z
okładem. Nie mogliśmy pojąć, po co przerabia się pod rząd trzy
powieści Żeromskiego: „Syzyfowe prace”, „Ludzi bezdomnych”
i „Przedwiośnie”. Bliższy już nam był Kordian, niż Cezary
Baryka! Za to, gdy program języka polskiego dobrnął z nami
szczęśliwie do Dwudziestolecia, to i Tuwim się nam podobał, i
Awangarda, a Borowski i Herling-Grudziński wstrząsnęli nami do
głębi. „Inny świat”, jak żadna inna lektura, był komentowany
na przerwach i wstydem towarzyskim było tej książki nie skończyć.
A było to technikum, pełne ludzi nie pióra, lecz lutownicy. Ileż
bardziej byliby moi rówieśnicy zachwyceni, gdyby mogli „przerobić”
„Mistrza i Małgorzatę”!... No ale cóż. Nie, to nie. Za to
Żeromskiego przerabialiśmy pół roku.
Ale
nawet, gdybyśmy jeszcze rzutem na taśmę omówili Bułhakowa,
kafkowski „Proces” i, nie wiem, może „Tango” Mrożka
(najważniejszy dla mnie dramat polski, może kiedyś opowiem
dlaczego), to i tak kończąc szkołę średnią o literaturze
iberoamerykańskiej dowiedzieć się można było tylko z telewizji.
Internetu nie było jeszcze „dla ludu”, ale za to w telewizji, miast
„Gwiazd tańczących z talentami” emitowano „Ogród sztuk”,
nieodżałowany program pani Kamili Dreckiej, który poszerzał nasze
formowane lekcjami polskiego horyzonty.
Dlaczego
nie mówi się uczniom o tym, co pisane jest teraz?
Ministerstwo,
z cichym, zaciekłym, drobnomieszczańskim uporem godnym madame
Dulskiej, okopało się w liście lektur nadających się jedynie do
tego, by Gałkiewiczowi postawić pałkę. Bo tak jest wygodniej.
Ustalić klucz mówiący co autor miał na myśli i w kółko nauczać
tego samego, bo tak łatwiej, udając, że literatura zatrzymała się
gdzieś w połowie dwudziestego wieku. Wytwarza się dziwna sytuacja
społeczeństwa dwóch prędkości: z jednej strony ci, którzy
zostali uformowani przez szkołę, z której wynieśli ognistą
nienawiść do literatury, a z drugiej ci, którzy są z literaturą
współczesną w miarę na bieżąco i przez to dla tych pierwszych
już niezrozumiali. I mówi się, że ludzie nie czytają książek,
więc pewnie tak musi być i nie ma co z tym walczyć, więc nie ma
co modernizować programów nauczania, ani inwestować w nauczycieli. No i takie są rzeczypospolite, jak ich
młodzieży chowanie. Młodzież dorasta w przekonaniu, że
nauczyciel, ten zmęczony człowieczek bełkocący zza katedry, że
Słowacki wielkim poetą, jest niedorajdą życiową i trzeba unikać
wszystkiego co się z nim kojarzy, by nie skończyć jak on. Przede
wszystkim – nie czytać. Zwłaszcza, że ich zdaniem nie ma co
czytać, bo wychodząc ze szkoły pamiętają Sienkiewicza i
Mickiewicza. Oczywiście wśród nich są również ci, którzy szczerze chcą jeszcze coś dobrego przeczytać w życiu. I padają ofiarami pięćdziesięciu zmierzchów Graya.
Pamiętam taką jesienną noc, gdy będąc abiturientem uczelni technicznej, siedziałem przed kominkiem w towarzystwie świetnego kabareciarza, laureata PAKI i artysty Piwnicy Pod Baranami, który na chleb zarabiał konferansjerką na otwarciu kolejnych McDonald'sów. Za aliantów mieliśmy butelkę wytrawnego wina i około hektolitra kawy. Była to jedna z cudowniejszych nocy, gdy prowadziliśmy spory o Jagiełłę, Kazimierza Wielkiego i pojęcie „polskości”. Dyskutowaliśmy o książkach, powieściach, dramatach, reżyserach i aktorach. Przy czym przez większość czasu on mówił, a ja słuchałem. I tak, po tej nieprzespanej nocy, w liście moich lektur znalazły się (między innymi) utworzy A. Gide'a, o którym na lekcjach polskiego nie miałbym szansy usłyszeć. Nie chcę, by elementami wyposażenia klas były stojaki na butelki i ekspresy do kawy. Raczej marzę o tym, żeby nauczyciel potrafił wskazać uczniom ciekawe lektury. Zamiast wstawiania ocen za recytację "Ody do młodości" przedstawić Wojaczka. Chwyci na pewno: "Chodzę i pytam" Elektryczne Gitary przetworzyły na rewelacyjny, rockowy kawałek. Był hitem. Nuciliśmy go w drodze ze szkoły do domu. Ale idźmy dalej.
Skoro powszechnie wiadomo, że ludzie nie lubią zbyt złoconych pomników, dlaczego nie powiedzieć, że Shakespeare, będąc największym dramaturgiem anglosaskim, pisał pod publiczkę. Nie był Wernerem Herzogiem teatru, lecz raczej Jamesem Cameronem, chciał zabawiać, a nie zbawiać. Dlaczego nie powiedzieć, że owszem, Sienkiewicz, Reymont, Żeromski, ale w tej chwili tworzy pisarz równie sprawnie władający piórem i o warsztacie, który. moim skromnym zdaniem, przewyższa starych mistrzów - Jacek Dukaj. Dlaczego nie opowiedzieć młodzieży o co tak na prawdę chodziło w krwawej aferze wokół "Szatańskich wersetów", ile przyniosła ofiar i jakie były konsekwencje?
Pamiętam taką jesienną noc, gdy będąc abiturientem uczelni technicznej, siedziałem przed kominkiem w towarzystwie świetnego kabareciarza, laureata PAKI i artysty Piwnicy Pod Baranami, który na chleb zarabiał konferansjerką na otwarciu kolejnych McDonald'sów. Za aliantów mieliśmy butelkę wytrawnego wina i około hektolitra kawy. Była to jedna z cudowniejszych nocy, gdy prowadziliśmy spory o Jagiełłę, Kazimierza Wielkiego i pojęcie „polskości”. Dyskutowaliśmy o książkach, powieściach, dramatach, reżyserach i aktorach. Przy czym przez większość czasu on mówił, a ja słuchałem. I tak, po tej nieprzespanej nocy, w liście moich lektur znalazły się (między innymi) utworzy A. Gide'a, o którym na lekcjach polskiego nie miałbym szansy usłyszeć. Nie chcę, by elementami wyposażenia klas były stojaki na butelki i ekspresy do kawy. Raczej marzę o tym, żeby nauczyciel potrafił wskazać uczniom ciekawe lektury. Zamiast wstawiania ocen za recytację "Ody do młodości" przedstawić Wojaczka. Chwyci na pewno: "Chodzę i pytam" Elektryczne Gitary przetworzyły na rewelacyjny, rockowy kawałek. Był hitem. Nuciliśmy go w drodze ze szkoły do domu. Ale idźmy dalej.
Skoro powszechnie wiadomo, że ludzie nie lubią zbyt złoconych pomników, dlaczego nie powiedzieć, że Shakespeare, będąc największym dramaturgiem anglosaskim, pisał pod publiczkę. Nie był Wernerem Herzogiem teatru, lecz raczej Jamesem Cameronem, chciał zabawiać, a nie zbawiać. Dlaczego nie powiedzieć, że owszem, Sienkiewicz, Reymont, Żeromski, ale w tej chwili tworzy pisarz równie sprawnie władający piórem i o warsztacie, który. moim skromnym zdaniem, przewyższa starych mistrzów - Jacek Dukaj. Dlaczego nie opowiedzieć młodzieży o co tak na prawdę chodziło w krwawej aferze wokół "Szatańskich wersetów", ile przyniosła ofiar i jakie były konsekwencje?
Żeby
nie utrwalić się jako „onetoidowy hejter”, napiszę co uważam za
stosowne uczynić, by rzecz naprawić.
Primo, przywrócić prestiż zawodowi nauczyciela. Chór głosów już słyszę: „wiśta wio, łatwo powiedzieć”. Łatwiej, niż się przypuszcza. Gdy zawód nauczycielski zacznie nieść korzyści materialne, selekcja materiału dokona się niejako łatwiej, a prestiż wzrośnie zaraz potem. Trzeba tylko zacząć myśleć o nauczaniu (nieważne, czy polskiego, fizyki, czy wuefu) jako o inwestycji w zasoby ludzkie, a nie jako o opiece paliatywnej młodych umysłów. Niebezpiecznie dryfuję w stronę polityki, od której chcę tego bloga uchronić. Ale już wracam na poprzedni kurs.
Secundo, w ramach nauczania języka polskiego przestać hołubić XIX wiek i poświęcić mu tyle czasu, co barokowi i renesansowi – zgoła niewiele. Wygospodarowany czas przeznaczyć na literaturę nam współczesną. Wszak nie mówimy o literaturze antycznego Rzymu, która jest zamkniętym rozdziałem (nie odkrytym do końca, ale nic nowego Cyceron już nie napisze), lecz o literaturze, która współbrzmi ze światem przez nas obserwowanym. Niech będzie nawet Stasiuk (choć go nie trawię, ale trawią moi koledzy), byleby młodzi mogli odnaleźć w literaturze siebie samych.
Tertio, obowiązkową lekturą klasy maturalnej winna być pozycja napisana przez laureata literackiej nagrody Nobla z roku poprzedzającego. I nie może tu być egzegetycznych wykładów „co autor miał na myśli”, lecz jedynie wspólna z uczniami próba docieczenia tego. Nawet z „Małżeństwa otwartego” Dario Fo dałoby się wyciągać wnioski co do kondycji europejskiego modelu rodziny. Czego nie da się na przykład z „Tanga” Mrożka, które jest alegorią kultury, a nie obrazkiem rodzajowym, jak to chciała polonistka mojego kolegi, który uczęszczał do liceum.
Primo, przywrócić prestiż zawodowi nauczyciela. Chór głosów już słyszę: „wiśta wio, łatwo powiedzieć”. Łatwiej, niż się przypuszcza. Gdy zawód nauczycielski zacznie nieść korzyści materialne, selekcja materiału dokona się niejako łatwiej, a prestiż wzrośnie zaraz potem. Trzeba tylko zacząć myśleć o nauczaniu (nieważne, czy polskiego, fizyki, czy wuefu) jako o inwestycji w zasoby ludzkie, a nie jako o opiece paliatywnej młodych umysłów. Niebezpiecznie dryfuję w stronę polityki, od której chcę tego bloga uchronić. Ale już wracam na poprzedni kurs.
Secundo, w ramach nauczania języka polskiego przestać hołubić XIX wiek i poświęcić mu tyle czasu, co barokowi i renesansowi – zgoła niewiele. Wygospodarowany czas przeznaczyć na literaturę nam współczesną. Wszak nie mówimy o literaturze antycznego Rzymu, która jest zamkniętym rozdziałem (nie odkrytym do końca, ale nic nowego Cyceron już nie napisze), lecz o literaturze, która współbrzmi ze światem przez nas obserwowanym. Niech będzie nawet Stasiuk (choć go nie trawię, ale trawią moi koledzy), byleby młodzi mogli odnaleźć w literaturze siebie samych.
Tertio, obowiązkową lekturą klasy maturalnej winna być pozycja napisana przez laureata literackiej nagrody Nobla z roku poprzedzającego. I nie może tu być egzegetycznych wykładów „co autor miał na myśli”, lecz jedynie wspólna z uczniami próba docieczenia tego. Nawet z „Małżeństwa otwartego” Dario Fo dałoby się wyciągać wnioski co do kondycji europejskiego modelu rodziny. Czego nie da się na przykład z „Tanga” Mrożka, które jest alegorią kultury, a nie obrazkiem rodzajowym, jak to chciała polonistka mojego kolegi, który uczęszczał do liceum.
Ultimo,
zapamiętać trzeba, że – wbrew etymologii – uczeń nie
potrzebuje, by go uczyć, ale by go zainteresować. A nauczy się już
wtedy sam.
Nie ma większego bogactwa w narodzie nad światłych obywateli.
Karol Wojtyła
Komentarze
Prześlij komentarz