Od niego do wieczności
Nick Cave w gliwickiej Arenie (źródło) |
Just breathe! Just breathe,
just breathe, just breathe! Po prostu oddychaj!
Nie zliczę ile razy
Nick Cave wyszeptał, wypowiedział, wykrzyczał i wydyszał tę
mantrę w czasie sierpniowego koncertu w gliwickiej Hali Arena. Ale
chyba była taka potrzeba, bo koncert The Bad Seeds był doprawdy
zapierający dech w piersiach.
Nie będę udawał, że
jestem specjalistą w zakresie twórczości Australijczyka. Podobnie
jak większość, kojarzyłem głównie pławienie Kylie Minogue w
teledysku do „Where the Wild Roses Grow” i zmysłowy z taniec z PJ
Harvey w klipie do „Henry Lee”. Jeśli do tego dorzucić pobieżną
znajomość kilku „radiowych” utworów zespołu, z którym Nick
Cave gra od 1984 roku, to właściwie nie wiedziałem nic. Oprócz
tego, że idę na koncert Legendy.
Zacząłem od
sprawdzenia setlisty. Jedną z najważniejszych zdobyczy internetu
nie jest Instagram ani YouTube, lecz serwis setlist.fm, w którym
użytkownicy na bieżąco aktualizują listy utworów grane przez
setki artystów na całym świecie tworząc w ten sposób
niecodzienne archiwum wykonawstwa estradowego. Tu, na ten przykład, jest setlista z omawianego koncertu w Gliwicach. Zatem sprawdziłem
co grać będą nasi bohaterowie tego dnia i ułożyłem sobie na
YouTube playlistę ułożoną w kolejności wykonywania. Żebym
wiedział, czego będę słuchać. I tu zaczęła się moja prawdziwa
przygoda i fascynacja twórczością pana Mikołaja i jego kolegów.
Bo okazało się, że smutnych piosenek z fortepianem będzie tam
nader mało. Za to, jak to się teraz mawia, vibe kojarzyć
się może z najlepszymi koncertami The Doors.
To co odstawia Nick Cave
na scenie, i właściwie nieco poza jej granicami, jest niesamowite.
Gdyby żył pod rządami ZUS, za cztery lata „cieszyłby się”
emeryturą. Tymczasem ten sześćdzisięcioczerolatek o aparycji starzejącego się kaznodziei ubrany w
trzyczęściowy garnitur
jest bestią sceniczną, biegającą, skaczącą, kopiącą,
melorecytującą, szepczącą i grywającą na fortepianie. Nie
usiedzi w miejscu, nie ustoi, będzie pędził do publiki, przybijał
z nimi piątki, ściskał dłonie, wdawał się w wymiany zdań, pod
koniec koncertu będzie śpiewał oparty całym ciałem o wyciągnięte
ręce, a gdy będzie chciał oburącz gestykulować w czasie
piosenki, to wręczy mikrofon fanowi, aby mu trzymał. Uzupełnia go
świetnie Warren Ellis, o siwych, długich włosach i takiejże
brodzie, który wygląda i zachowuje się jak sołtys amiszów
napruty psylocybiną, rwący smyczki i struny skrzypiec, które ma w
rękach częściej niż gitarę i klawiaturę. Jeśli do tego dodamy
scenerię, w której królują centralnie ustawione fortepian i
dzwony rurowe a całość z boku flankowana jest trójgłosowym
chórkiem gospel w brokatowych sukniach, to zaczyna się rysować
warstwa wizualna spektaklu. Reszty zespołu właściwie nie widać.
Ale słychać. W niektórych utworach uczestniczy perkusja, zestaw
egzotycznych instrumentów perkusyjnych, gitara basowa i trzy
elektryczne. A na przedzie głos Nicka Cave’a i podążające za
nim głosy chórku.
Wspomniałem o The
Doors, bo znam ich płyty koncertowe. Ich manierę łączenia ostrych
kawałków z misteryjnymi, minimalistycznymi suitami przy
morrisonowskim zwyczaju mieszania i przeplatania utworów. The Bad
Seeds wprawdzie nie blendują utworów, ale Cave, podobnie jak
Morrison, jest także poetą, który dokonuje rytualnego wyprucia z
siebie wszystkich emocji, o których śpiewa. W czarnym autodafe nie
tylko wyrzuca z siebie teksty utworów, ale je przerabia,
improwizuje, przeciąga pojedyncze wersy w całe minuty mantrowania,
jak to uczynił w „Higgs Boson Blues” czy „Tupelo”, brzmiące
jakby było napisane przez Johnyego Lee Hookera w ciężkim stanie
lękowym. Z resztą „Tupelo” i „Jubilee Street” to utwory,
które także doborem środków muzycznych i tekstowych niezwykle mocno kojarzą się
z The Doors.
Zaczęło się od bardzo
mocnego uderzenia. Wprawdzie tekstowo „Get Ready for Love” bardzo
pasuje do pastorskiego ubioru Cave’a i chórków gospel, ale
punkowy grzmot perkusji i crescendo sfuzzowanych gitar pozbawiają
złudzeń. Potem „There She Goes My Beautiful World” utrwala
hardrockowy nastrój i następuje „From Her to Eternity”, gdzie
stroboskopy i kompletnie inna muzyka, bliższa industrialowi niż Bon
Jovi, wprowadza widza w psychoterapeutyczno-szamański wymiar tego
widowiska. Cave wypluwa z siebie słowa, cedzi je, wykrzykuje, łka,
szepcze – wszystko jednocześnie ze spadającą ścianą
pokruszonego dźwięku. Gdy po prawie dziesięciu minutach siada do
fortepianu by zagrać „O Children”, które mogą znać fani
filmów o Harrym Potterze, niektórzy czuli psychiczną ulgę.
Pierwsza część koncertu kończy się majestatyczną „Jubilee
Street”, która plasuje się między poezją a transową ścieżką
dźwiękową do oglądania obrazów Beksińskiego i Chagalla. Tak,
właśnie ich obu. Utwór, który zaczyna się od pojedynczych
dźwięków, kończy się muzycznym katharsis o intensywności
koncertowej Nine Inch Nails. Po scenie, prócz Nicka i Warrena
zaczynają biegać członkowie obsługi technicznej, którzy starają
się pozbierać mikrofony rzucane przez Cave'a miotającego się i
szalejącego od krawędzi sceny do klawiatury fortepianu i z
powrotem. Gdy cichnie muzyka mamy za sobą pięć utworów. I trzy
pełne kwadranse rockowego przedstawienia.
Nie będę może
detalicznie opisywał reszty. Były improwizacje tekstu w „Red
Right Hand”, była szamańska ceremonia „Tupelo”, było „City
of Refuge” o mocy pędzącego pociągu.
Czy były minusy? Tak.
Akustycy nie podołali „Mercy Seat”, w którym właściwie nie
było słychać co Nick śpiewa, o chórku, który robił drugą
linię wokalu nie wspominając. Drugi minus – publika nie chciała
współpracować. Trudno było ich rozruszać do śpiewu, wszędzie
świeciły się ekrany smartfonów martwym okiem rejestrujących żywe
misterium. W którymś momencie Nick zwyczajnie zwrócił się do
gościa pod sceną, żeby wsadził telefon z powrotem w gacie, bo
rozprasza siebie i innych. Publika rozkręciła się pod koniec. W
„Into My Arms” (to już etap bisów) wreszcie udało się
Nickowi nakłonić publiczność do śpiewania nieskomplikowanego
refrenu. Nie zapomnę chyba jego szelmowskiego uśmiechu znad
fortepianu, gdy osiągnął swój cel: on grał, my śpiewaliśmy. To
był uśmiech nauczyciela muzyki, który wreszcie skłonił klasę do
otwarcia ust.
Gdy po standardowym
zestawie bisowym zespół wyszedł zagrać jeszcze „Jack the
Ripper” na finał, było to zwieńczenie wzorcowego koncertu
rockowego.
Zwieńczenie, ale nie
koniec. Noc przetrwałem jakby w delirium, gdy każdy sen był
kolejnym utworem tego koncertu, granym bez początku i bez końca,
niosącym mnie jak bezkresne fale oceanu, napierające, kołyszące,
unoszące w dal. Bez końca.
PS.
Wielkie podziękowania składam siostrze i szwagrowi, którzy umożliwili mi udział w tym wydarzeniu!
PS 2.
Dodaję klip do „Get Ready for Love”, wprawdzie nie z tego koncertu, ale dający pojęcie jak to wygląda z bliska.
Dodam, że dwoje dzieci stojących na końcu tłumu na płycie dało na tym koncercie pokaz zarówno pogo jak i tańców jak wyjętych z filmów dokumentujących Woodstock. Czuło się energię.
OdpowiedzUsuń