W Górach Inspiracji
Statek obcych z filmu Ridleya Scotta (źródło) |
Jak
już wspomniałem, w 1979 roku na ekrany kin wchodzi film Ridleya
Scotta, który na zawsze zmieni oblicze kina rozrywkowo-kosmicznego.
„Alien”, z polskim tytułem „Obcy:
ósmy pasażer «Nostromo»”.
Film,
jeśli by ktoś zapomniał, zaczyna się od tego, że statek towarowy
(rzecz jasna – kosmiczny statek) otrzymuje polecenie odwiedzenia
pewnego miejsca i zbadania
źródła dziwnego sygnału.
Miejsce
okazuje się być statkiem kosmicznym obcych istot i to, zdaje się,
niewiarygodnie starym. W czasie rekonesansu jeden z bohaterów ulega
wypadkowi i trafia na pokład z jakąś obcą istotą przyklejoną do
twarzy. Reszta jest zgoła szekspirowska – w sumie przeżywa tylko
Ellen Ripley.
W
1982
roku świat może zobaczyć kolejny horror z obcymi w roli głównej
- „Coś”
Johna Carpentera.
Tym razem mecz odbywa się na naszym, ziemskim boisku, a dokładnie
na Antarktydzie. Zaczyna się dość dziwnie: norwescy
polarnicy wpadają
do
bazy
swoich amerykańskich
kolegów po
śmigłowcowym
pościgu za psem. Ich determinacja, żeby zabić przerażone zwierzę,
które łasi się do Amerykanów błagając o obronę, jest
niezwykła. Chwilę później obaj giną i już nie wytłumaczą,
dlaczego chcieli zabić tego ślicznego husky. Amerykanie
chcą się dowiedzieć czegoś więcej i lecą do bazy norweskiej, by
znaleźć zgliszcza i potwornie zdeformowane zwłoki. A także
pamiętnik po norwesku,
taśmy
VHS
i wielką bryłę lodu, z której ewidentnie coś wydobyto. Z
taśm wynika, że Norwegowie coś znaleźli w lodowcu,
konkretnie statek kosmiczny obcych. I coś z niego wyjęli. Reszta
jest Szekspirem – w
ciągu filmu właściwie
wszyscy zginęli, choć w ostatniej scenie mamy dwóch żywych
bohaterów. I mnóstwo wątpliwości co do ich statusu.
Co
łączy te dwa filmy? W
izolowanym miejscu niewielka grupa ludzi odkrywa przedstawicieli
obcego gatunku – zahibernowanych lub formie przetrwalnikowej – i
przez swą ciekawość w połączeniu z zaniedbaniem zasad BHP budzą
to coś. Obcy walcząc o swoje przeżycie zabijają ludzi. I – co
najważniejsze – nie ma mowy o dogadaniu się z nimi (mój wojujący
antykontaktyzm wychodzi po całości).
W
1936
roku w czasopiśmie „Astounding Stories” ukazuje
się
w odcinkach minipowieść H. P. Lovecrafta pt. „W
Górach Szaleństwa”. Jej
treścią są
wspomnienia polarnika i geologa, Williama Dyera, który uczestniczył
w 1930
roku
w wyprawie badawczej Uniwersytetu Miskatonic. Wielu szczegółów
dotyczącej tamtej wyprawy nie ujawniono, mimo że zginęło sporo
ludzi i nie wszyscy, którzy
wrócili pozostali
przy
zdrowych zmysłach. Ale teraz, gdy ma w te okolice wyruszyć kolejna
wyprawa, Dyer czuje się zmuszony wyjawić więcej faktów, by
skłonić organizatorów do odwołania nowej
ekspedycji.
Wyjawia,
że w czasie trwania wyprawy grupa profesora Lake’a, biologa,
oddzieliła się od głównej wyprawy, by zbadać ślady skamielin z
epoki archaiku. Jak przypuszczam, to
zdanie nie zrobiło na Tobie wrażenia, jeśli nie jesteś biologiem
lub geologiem. Otóż w czasie archaiku nie ma mowy o jakimkolwiek
poważnym
życiu
na ziemi. Epoka, która skończyła się dwa i pół miliarda lat
temu, ma także swoją inną nazwę: azoik (greckie: pozbawiony
życia)
a
wydała
z siebie jedynie archeony i proste bakterie.
Lake nie
tylko znajduje więcej śladów, które spowodować muszą kompletną
przebudowę podręczników, lecz jeszcze więcej – znajduje dziwne
obiekty, które wydają się… kompletnymi skamielinami tych istot.
Sporych
istot.
Są
jeszcze pierwsze informacje z sekcji, dotyczące tego, że stworzenia
te nie są ani zwierzętami ani roślinami.
A potem kontakt radiowy się urywa. Ekipa
ratunkowa
udaje
się do obozu Lake’a, gdzie nie znajdują już ani jednego żywego
człowieka ani psa. Skamielin także nie ma – część,
jak się okazało, została złożona w prowizorycznych, osobliwych
grobach przyozdobionych w sposób zupełnie nieznany żadnej
kulturze. Zmierzając szybko do sedna: Dyer i Danforth odciążonym
samolotem przelatują przez przełęcz w Górach Szaleństwa, by
dowiedzieć
się
co się stało z zaginionym członkiem ekipy Lake’a i odkrywają
przerażający płaskowyż pokryty ruinami sprzed milionów
lat. Dowiadują się, czym były skamieliny wydobyte z lodu, i że za
nimi kryją się kolejne stopnie niewysłowionego koszmaru…
O
ile Carpenter nie krył się nigdy z tym, że swój film oparł na
motywach historii Lovecrafta, to nie pamiętam, czy Scott przyznał
coś podobnego. Ja wykluczam, by twórca „Obcego” tej powieści
nie znał. Przeczytajcie „W Górach Szaleństwa” i bezpośrednio
potem obejrzyjcie „Obcego” - jak na dłoni widać przybycie
wyprawy, oddzielenie grupy Lake’a, odkrycie starożytnych ruin,
wniesienie obcych
istot
do obozu. I
przesłanie wszystkich trzech opowieści jest tożsame:
niebezpieczeństwo przybyło
z gwiazd.
Szczerze
polecam przeczytanie tej powieści. Lub wysłuchanie, nawet w postaci
amatorskiego audiobooka na YT (choć dykcja, intonacja i problemy z
obcymi imionami mogą w tych amatorskich odtworzeniach mocno
zniechęcić, więc lepiej wybrać profesjonalną wersję). HPL
stanął tu naprawdę na wysokim poziomie rozwijając historię po
specyficznej spirali narastającego koszmaru. Każda kolejna sytuacja
kończy się coraz mocniejszym akcentem. Zagłada wyprawy Lake’a
wywiera swój efekt, a staje się małym problemem w porównaniu do
tego, co znajdują bohaterowie za Górami Szaleństwa. Z
kolei
tam okazuje się, że są jeszcze rzeczy, przy których Stare Istoty
dokonujące wiwisekcji na ludziach budzą wręcz współczucie. A gdy
już bohaterom udaje się uciec (to nie żaden spoiler, wszak
narrator od samego początku zaznacza, że to jego wspomnienia), na
szczytach gór widzą coś, co pozbawia zmysłów młodego Danfortha.
Pojawiają się enigmatyczne sugestie o
Kadath i płaskowyżu Leng. Stara,
dobra szkoła pisania opowieści grozy.
Pamiętam
moje pierwsze zetknięcie z tym utworem: będąc młodym nastolatkiem
cicho słuchałem radia około północy w swoim pokoju. Trafiłem na
fragment czytanej powieści nie znając autora ni tytułu. Wolnym,
niskim głosem aktor czytał podaną naukowym językiem relację z
odkrycia dziwnych istot w lodzie i prób ich zbadania, a potem o
utracie kontaktu z grupą Lake’a i… odcinek się skończył.
Zapamiętałem tylko tytuł: „[ktoś tam ktoś tam] przeczytał
kolejny odcinek powieści [kogoś tam] pod tytułem «W Górach
Szaleństwa»”. I ta niepewność dotycząca dalszych losów
ekspedycji pozostała przez następną dekadę, gdy z wypiekami na
twarzy przeczytałem ją do końca po zakupie własnego egzemplarza.
N. Roerich „Tybet, Himalaje” (źródło) |
Wracając
do inspiracji – sam Lovecraft też uległ tu czyjemuś wpływowi.
Wspomina o tym sam w treści utworu odwołując się do minipowieści
E. A. Poego „Przygody
Arthura
Gordona
Pyma”
(choć
ja przeczytałam ją pod tytułem „Człowiek z Nantucket”),
skąd
wziął między innymi demoniczny zaśpiew „tekeli-li”. W treści
odwołuje się także do wiersza E. A. Poe „Ulalume”, o którym
też już wspominałem w poście „Świerzop na wulkanie”. Nie
bez znaczenia pozostają inspiracje plastyczne. Nieludzkie ruiny na
płaskowyżu zawdzięczają swoją formę obrazom N. Roericha, a
zwłaszcza chyba temu o tytule „Tybet, Himalaje”.
Wspomnę
tylko, że od lat G. del Toro (ten od „Labiryntu fauna”,
„Kształtu Wody” i „Hellboya”) stara się przenieść tę
powieść na kinowy ekran, ale gdy już był blisko, jakiś tam
Ridley Scott nakręcił swojego „Prometeusza” (skądinąd słabego jak skiśnięty kompot) i del Toro nie dostał funduszy na nakręcenie filmu tak bardzo
podobnego
fabularnie.
No a gdy „Prometeusza” spotkały zasłużone cięgi, księgowi z
wytwórni filmowych uznali, że ludzie nie odrzucili beznadziejnych
bohaterów i irracjonalnych zachowań, tylko, że filmy o
starożytnych kosmitach się nie sprzedają. I wciąż nie mamy
ekranizacji tak ważnej powieści, która w odstępie trzech lat dała
nam dwa arcydzieła horroru.
A
czy w ogóle warto
się na takie adaptacje napalać? Czy prozę Lovecrafta
da się przyzwoicie zekranizować? Jeśli kiedykolwiek postało Ci w
głowie takie pytanie, spróbuję kiedyś opowiedzieć co na ten
temat sądzę i
jak to wyszło do tej pory.
Komentarze
Prześlij komentarz