Ogniem i Mieczem: subiektywna wyprawa folk-rockowa
Maria Franz z HEILUNG (źródło) |
Nasza muzyka ludowa to nieruchoma śpiąca królewna z dawnych stuleci. Musimy ją zbudzić. Musi zespolić się z dzisiejszym życiem i rozwijać się razem z nim. Tak jak jazz: nie przestając być sobą i nie tracąc własnej melodyki i rytmu, musi tworzyć własne, coraz to nowe etapy. I musi mówić o naszym dwudziestym wieku. Stać się jego muzycznym zwierciadłem. To nie takie łatwe. To gigantyczne zadanie.
M.
Kundera „Żart” (tłum. E. Witwicka)
Dziś zmieniamy zupełnie kierunek podróży. Zabieram Cię na wędrówkę muzyczną nie do końca oczywistym szlakiem. Aby wycieczka miała sens przede wszystkim musisz mieć czas. Jakieś pół godziny do trzech kwadransów. A do tego spokój, ciszę i warunki, by nikt nie przyszedł i nie zapytał, czy już wzywać pomocy medycznej. Słuchawki mogą być wystarczające, pod warunkiem, że nie zaczniesz klaskać, śpiewać, bądź brykać, ściągając na siebie ludzi, którzy w dobrej wierze będą chcieli nam przerwać wycieczkę. Oczywiście, możesz sobie wycieczkę podzielić na części. Ale niech to będzie Twój wybór.
Moim wyborem jest wachlarz przedstawionych wykonawców. Wszystkich cechuje pragnienie połączenia nowoczesnej rytmiki lub wrażliwości z dawną tradycją ludową. A w przypadku europejskich artystów – sięgnięcie do przedchrześcijańskich źródeł tej tradycji. Nie mam jednak pretensji do budowania tu studiów, czy reprezentatywnych antologii, więc nie znajdziesz tu ani WARDRUNY, ani PERCIVALA SCHUTTENBACHA.
Uwaga: cały czas mówimy o pewnych obrzeżach hardrockowych, więc nie spodziewaj się tu Marii Pomianowskiej ani ansamblu SAME SUKI. Z kolei nie spodziewaj się także, że w każdym utworze usłyszysz sfuzzowane jak nieboskie stworzenie gitary. Spodziewaj się niespodziewanego.
Przystanek pierwszy: Galicyjska Furora
Tytuł jest co najmniej złośliwy, a FUROR GALLICO nie zasługuje na niego. To całkiem miły włoski zespół reprezentujący nurt zwany celtic metalem. Wybrałem jego utwór stosunkowo lekki, o zgoła popowym preludium, żeby nie wpadać na głęboką wodę.
Przystanek
drugi: rosyjska zima
Słowianie nie gęsi i swój folk-metal mają. Z rosyjskiego Tatarstanu przepiękny kompozycyjnie i wokalnie utwór zespołu GRAI „W objęciach Mary”. Znów mamy skrzypki, znów metalowy podkład rytmiczny, mamy kobiecy wokal, nawet zdwojony. Zwróć uwagę na słowiańską wokalizację uwzględniającą nakładanie głosów. To trafia do mnie o wiele bardziej, niż wcześniej prezentowane włoskie zaśpiewy. Szczerze mówiąc – dla mnie hit zimy.
Przystanek trzeci: Ja, Olcha! Jak mnie słyszysz?
Jeśli spodobał Ci się słowiański sposób śpiewania z nakładaniem na siebie kolejnych głosów, to zapraszam do Krakowa. Oto pani Anna Maria Oskierko ukrywająca się pod pseudonimem OLS. Człowiek-orkiestra, której muzyki mogę słuchać prawie bez końca.
Słuchanie jej płyt jest prawdziwą podróżą do świata, który został za granicą zwyczajnej, suchej codzienności. Jest innym rodzajem śnienia. Kilka, kilkanaście ścieżek wokalu splatających się w wielobarwny wzór owinięty wokół stosunkowo prostych melodii i wyrazistych rytmów tworzą osnowę odrębnej rzeczywistości.
Przystanek czwarty: Rytuał
(…) różne rzeczy nam się przydarzają, ponieważ jesteśmy dalecy od standardów klasycznego zespołu rockowego, który najczęściej przewozi gitary, mikrofony i kilka bębnów. (…) U nas sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, ponieważ przewozimy przez granice przedmioty klasyfikowane jako broń: dziewięć długich włóczni oraz miecz i noże z kości (…)
Christopher Juul (HEILUNG) w wywiadzie dla „Noise Magazine” (3/2019)
O ile OLS ewokowała atmosferę rytuału, jakiejś pozaczasowej żertwy serca, to w przypadku HEILUNG mamy już pełne zanurzenie w tej tradycji. Nominalnie trzon zespołu stanowi trójka artystów, ale na scenie HEILUNG rozwija się w ćwierć setki postaci uzbrojonych zarówno w sensie przenośnym, w instrumenty (np. „szamański” bęben ozdobiony motywem wykonanym własną krwią), jak i dosłownie, we wspomniane włócznie i miecze. Włócznie uderzające w deski sceny okazują się być ciekawymi instrumentami. Zwłaszcza, gdy w półmroku trzymają je wojownicy o pomalowanych na czarno twarzach. W tym miejscu proponuję bardziej kameralny, ale też i chyba najbardziej hipnotyzujący utwór: „Krigsgaldr” z festiwalu Castlefest z roku 2017, gdzie nasi Germanie rozbili bank popularności. Utwór śpiewany jest w języku starogermańskim z angielskim interludium, w którym wyrecytowane jest tłumaczenie tekstu. Zapnij pasy…
Przystanki piąty i szósty: W stepie szerokim
Ale gmeranie w tradycji ludowej przy pomocy ciężkiego brzmienia nie jest domeną wyłącznie europejską. Co powiesz na mongolski hard-rock połączony ze śpiewem gardłowym (chöömej)? Brzmi jak spocony sen po melanżu na dożynkach w Szczebrzeszynie? Zapewniam, że muzycznie prezentuje się o wiele lepiej:
Jeśli zastanawiasz się w tym miejscu co byłoby, gdyby nasi zacni potomkowie Temudżyna próbowali grać covery zachodniego rocka, to proszę – oficjalny cover „Sad But True” METALLIKI. Tak, po mongolsku.
Przystanek siódmy: Nico, nico, ni!
Wycieczkę kończy moje małe guilty pleasure. Oto coś, czego do końca opisać nie mogę, bo wciąż próbuję odkryć kolejne fragmenty układanki kontekstu kulturowego, w którym to zjawisko jest osadzone. Ale co do samego zespołu, to zasadniczo WAGAKKI BAND można opisać jako fuzję zespołu rockowego z folkowym, podobnie jak inne wyżej wymienione. Z jednej strony mamy gitarę elektryczną, bas (swoją drogą Asa gra na pięciostrunowej gitarze basowej polskiej firmy Mayones) i perkusję. Z drugiej cały wachlarz tradycyjnych instrumentów japońskich: koto, shamisen (wygląda jak kwadratowe banjo, na którym gra się szpachelką), shakuhachi (duży flet prosty) i wadaiko (bębny). I wachlarz. I miecz. Bo wokalistka, Yuko Suzuhana, jest adeptką pewnych tradycyjnych sztuk japońskich, jak kenshinbu (czyli układy choreograficzne z mieczem) i nie waha się pokazać tego na scenie. A co grają? No folk-rock, skoro o nich tu mówię. Tak… I covery vocaloidów, takich jak Hatsune Miku… i współpracują z Amy Lee (EVANESCENCE) (wspólny utwór „Sakura Rising”). Ale do tej prezentacji wybrałem fragment ich koncertu ze Stanów Zjednoczonych. Będzie łatwiej słuchać, a już pokaże to jak mniej więcej to zjawisko wygląda w akcji.
Nie wygląda tak dziwnie jak obiecywałem? No to proponuję do własnego posłuchania koncertowe wykonanie dwóch coverów: j-popowej piosenki „Senbonzakura” wspomnianej Hatsune Miku (vocaloid i wirtualna piosenkarka japońska) oraz „Bring Me to Life” EVANESCENCE.
Komentarze
Prześlij komentarz