... jak rozmawiać trzeba z psem

 

Wy nie wiecie, a ja wiem,
Jak rozmawiać trzeba z psem,

Bo poznałem język psi,
Gdy mieszkałem w pewnej wsi.

A więc wołam: - Do mnie, psie!
I już pies odzywa się.

Potem wołam: - Hop-sa-sa!
I już mam przy sobie psa.

J. Brzechwa „Jak rozmawiać trzeba z psem”


W „Dociekaniach filozoficznych” Wittgenstein zawiera myśl, że gdyby lew umiał mówić, nie potrafilibyśmy go zrozumieć. Fakt, że ten drapieżnik nie zna naszego języka jest drugorzędny. Przed wszystkim nie miałby o czym z nami rozmawiać. Brakuje tej wspólnej platformy myślowej, którą wytworzyliśmy jako ludzie w postaci kultury i wychowywania się w niej (casus „wilczych dzieci” i Kaspara Hausera zdaje się w jakiś sposób wspierać tę tezę). Czy jednak „rozmowa”, o której myślał Wittegnestein, to jedyny sposób komunikacji?
   Całkiem niedawno natknąłem się na artykuł w Smithsonian Magazine pt. „Dog Gazes Hijack the Brain’s Maternal Bonding System”, w którym przedstawia się badania naukowe wskazujące, że spoglądanie w psie oczy (pod warunkiem jakiegoś związku z psem) powoduje wydzielanie oksytocyny, tego „hormonu macierzyńskiego”. Jest to jedyny potwierdzony naukowo taki przypadek występujący między gatunkami.

(źródło)

Mamy baśnie i podania o ludziach rozmawiających z ptakami i niedźwiedziami. Mamy baśnie o gadających koniach i przesądotradycję, że w noc wigilijną zwierzęta gospodarskie mówią ludzkim głosem. Tu mamy coś mniej, ale też coś więcej. Kontakt międzygatunkowy. Bez słów, na poziomie fizjologicznym. Bez słów, na poziomie fizjologicznym. Bardzo często mówiąc o kontakcie myślimy o wymianie słów. Dlaczego? Dlaczego nie o wymianie doznań? Dlaczego przedkładamy abstrakcyjne formuły komunikacyjne nad te najpierwsze, oparte o reakcje hormonalne organizmu. Gdy mówię „kocham”, nie osiągnę takiej mocy przekazu, jak poprzez przytulenie kochanej osoby. Dlaczego w swoich baśniach „sprowadzamy do swojego poziomu” zwierzęta, zamiast znajdować z nimi wspólną, pozaintelektualną płaszczyznę?
   A jak sobie wyobrażamy kontakt z Obcym? Stanisław Lem, mój ulubiony prorok antykontaktowy, najostrożniej (a przy tym niezwykle optymistycznie, jak na niego) kreśli pewną możliwość w „Solaris”. Wydaje się, że mało który czytelnik jeszcze jest w stanie rozsmakować tę scenę, przebrnąwszy przez ciężki od filozoficznej zadumy korpus powieści. Ale spróbuję zacytować ten fragment, mimo że jest dość długi:

Usiadłem na szorstkiej, spękanej powierzchni, mając kilkanaście kroków za sobą helikopter. Czarna fala wpełzła ciężko na brzeg, rozpłaszczając się i tracąc jednocześnie barwę; kiedy się cofnęła, po krawędzi calizny spływały drżące nitki śluzu. Obsunąłem się jeszcze niżej i wyciągnąłem rękę ku następnej. Powtórzyła wówczas wiernie ów fenomen doświadczony przez ludzi pierwszy raz nieomal przed wiekiem: zawahała się, cofnęła, oblała moją dłoń, nie dotykając jej jednak, tak że między powierzchnią rękawicy a wnętrzem zagłębienia, które od razu zmieniało konsystencję, stając się z płynnego prawie mięsiste, pozostała cienka warstewka powietrza. Uniosłem wówczas wolno rękę, fala, a raczej jej wąska odnoga, poszła za nią w górę, wciąż okalając moją dłoń coraz jaśniej przeświecającym, brudnozielonkawym otorbieniem. Wstałem, bo inaczej nie mogłem podnieść wyżej ręki; przesmyk galaretowatej substancji napiął się jak rozchybotana struna, ale się nie urwał; podstawa całkowicie rozpłaszczonej fali jak dziwne, cierpliwie końca tych doświadczeń oczekujące stworzenie przylgnęła do brzegu wokół moich stóp (także ich nie dotykając). Wyglądało to, jak gdyby z oceanu wyrósł ciągliwy kwiat, którego kielich otoczył moje palce, stając się dokładnym, choć niedotykającym ich negatywem. Cofnąłem się. Łodyga zadrżała i jakby niechętnie wróciła w dół, elastyczna, chwiejna, niepewna fala wezbrała, wciągając ją w siebie, i znikła za krawędzią brzegu. Powtarzałem tę grę, aż znowu jak przed stu laty któraś z kolei fala obojętnie odpłynęła, jakby syta nowego wrażenia, i wiedziałem, że na przebudzenie jej „ciekawości” musiałbym czekać kilka godzin. Usiadłem jak poprzednio, ale jak gdyby odmieniony tym z teorii tak dobrze znanym zjawiskiem, które wywołałem; teoria nie mogła, nie potrafiła oddać realnego przeżycia.
   W pączkowaniu, wzroście, rozprzestrzenianiu się tego żywotworu, w każdym z jego ruchów z osobna i we wszystkich naraz przejawiała się jakaś – chciałoby się powiedzieć – ostrożna, ale nie płochliwa naiwność, kiedy usiłował zapamiętale i szybko poznać, ogarnąć nowy, spotkany nieoczekiwanie kształt i w pół drogi musiał się cofnąć, kiedy groziło przekroczenie tajemniczym prawem ustanowionych granic. Jak niewypowiedzianie kontrastowała owa zwinna ciekawość z ogromem, który sięgał w blaskach wszystkich horyzontów. Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak jego olbrzymiej obecności, silnego, bezwzględnego milczenia, oddychającego miarowo falami. Zapatrzony, osłupiały schodziłem w niedostępne, zdawałoby się, regiony bezwładu i w narastającej intensywności zatraty jednoczyłem się z tym płynnym, ślepym kolosem, jakbym bez najmniejszego wysiłku, bez słów, bez jednej myśli wybaczał mu wszystko.
S. Lem „Solaris”

Innego kontaktu nie będzie.


Komentarze

  1. Ten opis przypomina mi kontakt Muminka z Buką na wyspie przy latarni morskiej. Inny odbiorca, ale chyba podobny czas pisania...? 🤔

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, rzeczywiście czas jest podobny: "Solaris" to 1960, "Tatuś Muminka i morze" to 1965. Cały ten proces "zaklinania" Buki lampą faktycznie przypomina opis wydarzeń na starym mimoidzie w "Solaris". Ale pani Jansson, niestety, uczyniła Bukę strasznie niespójnym zjawiskiem. Buka z tej powieści jest właśnie taka - obca, nie-nasza. A w zbiorze opowiadań "W Dolinie Muminków", w czasie procesu sądowego o kuferek Buka _rozmawia_ z mieszkańcami doliny.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wdowi post

Nim napiszesz post

Polak mały, sztuczka kusa

Wandalizm intelektualny

Śpiulkolot a sprawa polska

O wykręcaniu ludziom numerów

Accelerando

Konkluzja wujka Staszka #12: Pseudonimy

Pies imieniem Brutus

Paranormal Wilkowyje