Dawno
temu, dzieckiem będąc, czekałem na pokrytym skajem krzesełku w
salonie fryzjerskim, aż fryzjerka skończy strzyc któreś z moich
rodziców i ja zasiądę w wielkim (tak go ówcześnie postrzegałem),
popękanym fotelu. A tymczasem czytałem leżące na stoliku gazety.
Umówmy się: wielkiego wyboru nie było. Ale wychodziło wtedy
czasopismo „Przekrój”, w
którym rozumiałem część artykułów
(teraz wychodzi podobne, choć słabsze, noszące ten sam tytuł).
I zdarzył się tam artykuł, który dotyczył utworów
zwanych „kultowymi”.
Autor
tegoż artykułu starał się odpowiedzieć na pytanie: co sprawia,
że dana książka lub film stają się kultowe. Zapamiętałem jedną
z jego tez, że o kultowości świadczy to, że fani danego utworu
mówią do siebie cytatami z utworu. Dotyczyło to zwłaszcza
powieści „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego, której fandom
miał się rozpoznawać wzajemnie za pomocą takich właśnie
cytatów. Autor wspomina, że nie dochodziło do jakichś dodatkowych
interakcji, zadzierżgiwania znajomości,
lecz tylko chodziło o identyfikację, rodzaj systemu „swój-obcy”.
Ten
mechanizm możesz obserwować co dzień na stronach internetowych,
gdzie w strumieniu komentarzy pojawiają się pojedyncze wtrącenia,
hasła, na które podając prawidłowy odzew dokonujemy
identyfikacji, przyporządkowania do grupy. Język tych cytatów ma
charakter stawiania granic i weryfikacji, po której stronie granicy
rozmówca się znajdzie.
Nie
zawsze wymagany jest pełen cytat. Wystarczy nawiązanie. Niedawno
na portalu JoeMonster pojawiła się kolejna odsłona cyklu artykułów
„Zatrzymane w kadrze”
(https://joemonster.org/art/51083/Zatrzymane_w_kadrze_CCCLIV_Nieudany_zamach_na_Hitlera),
w której pod numerem #10 znajduje
się zdjęcie francuskich żołnierzy z okresu I Wojny Światowej,
który należeli do oddziału „najeźdźców okopów” (to
zdecydowanie gorzej brzmi od angielskiego terminu trench
raiders). Oddziały te w czasie
wojny pozycyjnej, gdy żołnierze mieszkali miesiącami w okopach
naprzeciw siebie, dokonywały nocą wypadów do okopów
nieprzyjaciela, gdzie przy użyciu broni białej i
obuchowej mieli za zadanie
wyeliminować jak najwięcej żołnierzy i wrócić do siebie.
Zdjęcie załączam poniżej.
Widzimy czterech żołnierzy w hełmach,
maskach przeciwgazowych i dodatkowo okutanych w jakieś osobliwe
kożuchy, czy też baranice. Pod artykułem znajduje się sekcja
komentarzy, w której najwyższą notę otrzymał ten, który
rozbudowuje historię tych żołnierzy i prezentuje zdjęcie ich
broni. Niewiele mniej „głosów” otrzymuje komentarz brzmiący:
wyglądają
jakby chcieli, żeby przynieść im żywopłot
W
pierwszym czytaniu nie ma to
najmniejszego sensu. Dlaczego czterech facetów w baranicach i
hełmach miałoby sprawiać wrażenie, że chcieliby dostać jako
rzecz ruchomą element zdecydowanie nieruchomy, jakim jest żywopłot?
I tu właśnie jest ta granica, która wynika z kultowości. Ci, dla
których kultowym jest dorobek grupy Latającego Cyrku Monty Pythona
pamiętają
doskonale, że wfilmie „Monty
Python i Święty Graal” z roku 1975 znajduje się wątek Rycerzy
Ni, którzy nie chcą przepuścić króla Artura i jego rycerzy.
Chyba, że ten przyniesie im… tak – żywopłot.
W
poniższym filmie jest zebrana całość scen z Rycerzami Ni.
Przedmiotowe żądanie pojawia się w drugiej minucie filmu.
Zauważ,
że nie w komentarzu nie nastąpiło zwyczajne nawiązanie. Jego
autor nie napisał: „wyglądają jak Rycerze Ni”. On tę
wiadomość ukrył. Taka kultyczna hermeneutyka (pop)kultury.
Pisząc o przyniesieniu żywopłotu
odwołał się się do żądania absurdalnego, surrealistycznego,
które występuje niezwykle rzadko w kulturze, a dość
rozpoznawalane jest jedynie w
kontekście filmu szalonych Anglików (i jednego Amerykanina).
Odwołując się do figury przynoszenia żywopłotu
precyzyjnie wskazał nawiązanie swoim.
Dał kultystom Monty Pythona sygnał, że jest jednym z nich. A oni
potwierdzili mu swoją obecność przez 71 głosów pozytywnych
(kliknięcia ikonki „łapka w górę” przez zalogowanych
użytkowników portalu).
Tak
się odbywają teraz plemienne obwoływania na puszczy.
Dlaczego
o tym mówię? Bo chciałem postawić swoją hipotezę dotyczącą
tego, co czyni dany utwór kultowym. W typowo internetowym stylu „nie
znam się, więc się wypowiem”.
Zwróć
uwagę, że kultowymi stają się często utwory, które niosą ze
sobą ładunek irracjonalny,
surrealistyczny, czy wręcz absurdalny. Popatrz na wąską klasę
polskich filmów, które najczęściej określane są mianem
kultowych: to „Rejs”, „Hydrozagadka”, komedie Barei (np. „Miś”)
i Chęcińskiego („Sami swoi”). Swego czasu kultowym był dramat
„Wesele”. One wszystkie zawierają elementy fantastyczne,
niespotykane na co dzień.
Gombrowiczowska
„Ferdydurke” także wsławiła się kultową sceną pojedynku na
miny, w którym spluwaczka była ważnym rekwizytem. I teraz aluzje
do nurzania rąk w spluwaczce, czy pojedynkowania się na miny,
nieodmiennie osadzają wypowiedź w kontekście „Ferdydurke”
skutecznie wysyłając na out tych, którzy
Wśród dzieł literatury światowej do ścisłej czołówki powieści jednocześnie kultowych i kanonicznych
zaliczamy obie części przygód Alicji (w Krainie Czarów i Po
Drugiej Stronie Lustra) i Biały Królik staje się dzięki temu
symbolem, do którego można się odwołać, gdy chcemy wskazać
proces przejścia do innej rzeczywistości. A gdy sformułujemy
dwuzdanie: „Nora Białego Królika prowadzi nas do innego świata.
Zwłaszcza, jeśli jest to Królik z Caerbannog”, to
już wymagamy od odbiorcy znajomości zarówno „Alicji w Krainie
Czarów” jak i wspomnianego filmu „Monty Python i Święty
Graal”, gdzie w jaskini Caerbannog żył biały królik-zabójca.
Wydaje
mi się, że kultowymi łatwiej
stają się te utwory, które nie są bezpośrednim odbiciem znanej
rzeczywistości. Że właśnie elementy absurdalne lub
surrealistyczne powodują, że łatwiej do nich nawiązać w sposób,
który ukryty jest przed laikatem.
Gdyby Rycerze Ni nie chcieli żywopłotu, ale sakiewki złota, to
komentarz w brzmieniu „wyglądają jakby chcieli, żeby przynieść
im sakiewkę złota” byłby słabo
rozpoznawalny. Nie odniósłby
swojego efektu.
Czy
jeśli przypiszesz Białego Królika do przygód Alicji oznacza już,
że jest ta powieść dla Ciebie kultowa? Jeszcze nie – Biały
Królik wszedł już do kanonu symboli kultury. Kultowe symbole muszą
być poza kanonem. Ich rozpoznanie musi stanowić o wyodrębnieniu
kultystów, elity. Co to za elita, gdy cztery piąte społeczeństwa
w niej partycypuje? Ale gdy już zaproponuję
Ci kadryla z homarami, a Ty złapiesz nawiązanie i odpowiesz „Gryf
lubi to”, to właśnie znalazło się dwoje kultystów. Kultyści
sięgają głębiej, poza kanon. Miałbym kłopot określić „2001 Odyseję kosmiczną” jako kultową, gdyż w świecie
filmów SF stanowi on kanon. Ale kultowym może być już „Plan 9 z
kosmosu”. Natomiast możemy się zastanawiać, czy w kontekście
całokształtu kultury, w której SF jest niszą, kultowym będzie
ostatnie zdanie filmu:
My
God! It’s full of stars! (Mój
Boże! Tu jest pełno gwiazd!)
A. C. Clarke „2001 Space Odyssey”
Paradoksalnie
elitarne stają się teraz utwory, których treści były
kanoniczne, lecz przestają
być rozpoznawalne. Ich symbole wypadają z kanonu. Kim jest
Beatrycze? Dla mnie jeszcze jest oczywiste, że była natchnieniem
Dantego. Ale pokolenie, które teraz wychodzi ze szkół, nie
odróżnia Dantego od Dantona i jeśli napomknę im o Beatrycze, to
pozostanę niezrozumiany.
Taka dygresja.
Na
zakończenie chciałem Ci zaproponować chwilę z wykładem Dariusza
Basińskiego dotyczącego kina kultowego. Wykład został wygłoszony
w ramach kultowego programu „Lutownica, ale nie pistoletowa tylko
taka kolba” kultowej grupy „Mumio”:
Wyobraź sobie, że wchodzisz ciemną, zimową nocą do wanny pełnej ciepłej, aromatycznej wody. Łazienka jest skąpana w półmroku płomieni dziesiątek świec. Twoje zziębnięte ciało zdaje się tajać pod dotykiem wody. Przymykasz oczy i pogrążasz się w doświadczeniu ciepła, komfortu i spokoju. O czym ja piszę? O muzyce. Zazwyczaj pod koniec roku popełniam posta o utworze lub płycie roku. Tym razem będzie to „zespół roku” i od razu trzy płyty i cały bukiet utworów. Zespół nazywa się TRUE WIDOW i w sumie w tym roku nic nowego nie wydał. Ale niemal rok temu w zakładkach opatrzonych etykietką „do sprawdzenia” zostawiłem sobie link do ich płyty „Circumambulation”. Gdy ją sobie wrzuciłem do posłuchania, poczułem mniej więcej to, co opisałem w pierwszym akapicie. Jaka jest ta ich muzyka? Wolna i ciężka. Ten wyświechtany frazes jest w ich przypadku niezwykle stosowny. Ba, rzekłbym, że jest to jedyny zespół, którego muzykę mógłbym opisać tą koniunkcją epitetów. Przy ich muzyce cały nu
Serdeczny mój kolega nauczył mnie, że podstawowe pytanie zarządzania brzmi: po co? Może bardziej dostojnie brzmiałoby: w jakim celu? , ale przekazał mi je w tej właśnie nader dosadnej formie. Samo postawienie tego pytania na piedestale pytania podstawowego sugeruje nadrzędną wartość celowego działania, co mogłoby stanowić samodzielny powód do sympatycznej pogawędki filozoficznej z butelką szkockiej w tle. Ale wróćmy do „brzytwy Sławka”, nazwanej tak per analogiam do „brzytwy Ockhama”. Patrzę w kalendarz i jak ten chłop z mrożkowego „Indyka” myślę: „idzie kolejny weekend, może by napisać post”. I ręce mi jakoś jesiennie opadają. Nie dlatego, ze nie mam o czym pisać. Zaległe a pomysłowe posty o wampirach u Wattsa, Castanedzie (już kilka lat temu obiecany samemu sobie), o Mary Kenneth Keller, czy o Wyspach Diomedesa: jest o czym pisać. Ale czy jest po co? Czy ktoś mnie czyta? Ze statystyk wynika, że prócz kilku botów wyszukiwarkowych, tak. Co najmniej kilkoro żywych ludzi. A
Wspomniałem ostatnio o filmach Bagińskiego. Że chciałbym obejrzeć„Pokój światów” w reżyserii del Toro, czy choćby Bagińskiego. Pierwotnie miałem to zilustrować linkiem do filmu „Twardowsky 2.0”, ale okazało się, że trafiłem na nowy film: „Jaga” (oraz poprzedzający go „Operacja Bazyliszek”). Odleciałem. I w tym miejscu pragnę przeprosić pana Bagińskiego i rzec, że wolałbym „Pokój światów” w jego reżyserii, niż czyjejkolwiek innej. A Ty? Znasz już cykl „ Legendy polskie ”? Dawno temu ukazała się na serwisie YouTube krótkometrażówka Bagińskiego pt. „Smok”. Nie powiem, ciekawa. I epizodyczna rola Jerzego Stuhra jako hejnalisty, i koncepcja smoka porywającego… dziewczęta (boć się pojęcie dziewicy przewaluowało od czasu Kadłubka), i realizacja – fajne. Potem przyszedł „Twardowsky”. No i było jeszcze lepiej. Imć Twardowski, nasz pierwszy Polak na Księżycu, który pięknie wyprowadza w pole (a właściwie wysadza w pole) uroczą diablicę o imieniu Lucynka, po czym przywłaszcza
W czasach technikum pojechaliśmy na wycieczkę. Kolega z pokoju się pochorował: gardło czerwone, nie może połykać, temperatura. Leży w wyrze i nie bawi się z nami. Ale przecież kolegi się tak nie zostawia, nieprawdaż? Inny kolega, którego pieczy powierzono apteczkę, poczuł się pod wpływem alkoholu już niemal doktorem nauk medycznych – przytargał apteczkę do naszego pokoju, siadł na łóżku chorego, wysypał zawartość apteczki na podłogę i mieszając palcem między blistrami tabletek i flakonikami płynów odkażających próbował wybrać właściwy lek. - „Pyralgina” - przeczytał, - pyralgina-angina, pasuje! Samozwańczy sanitariusz szczodrze wydzielił trzy białe krążki pyralginy, a chory kolega potulnie przyjął dwie z z nich (jedna poturlała się pod szafę). Przyjął, a potem w chwili nieuwagi wyrzucił je za łóżko, wychodząc z założenia, że z pijanym się nie dyskutuje. Pijany wytrzeźwieje. A „mądry inaczej”... No cóż. Dlatego zastanawiam się, co począć z poglądami ludzi, którzy na trzeźwo publi
„Wykręcić komuś numer” to inaczej sprawić kłopot. Jakie jest pochodzenie tego związku frazeologicznego, to temat na inną rozmowę. Tematem dzisiejszego postu jest przedstawienie jak fikcyjne numery telefoniczne uprzykrzają ludziom życie. Być może słyszeliście kilka miesięcy temu o problemie numeru z serialu „Squid game”. W pierwszych odcinkach pojawia się tam wizytówka tajemniczej organizacji, która oferuje grubą gotówkę w zamian za wygrane w dziecięcych grach. Oglądając ten serial w wersji obecnej, można zwrócić uwagę, że numer jest sześciocyfrowy. Długość, która byłaby wystarczająca w przypadku Monako czy Bhutanu, zdecydowanie nie przystaje do Korei Południowej. Otóż ten numer musiał zostać wyedytowany cyfrowo po rozpoczęciu emisji filmu. Oryginalnie numer był ośmiocyfrowy. Gdy dodało się do niego prefiks koreańskiej sieci komórkowej: 010, utworzyć można było pełen numer telefoniczny… który należał do pewnej kobiety niezwiązanej z filmem. Kobieta ta została zbombardowana tysiącam
Młodzieżowym słowem roku 2021 w plebiscycie PWN został śpiulkolot . W internetach szambo wywaliło jak większy gejzer na Islandii. ( źródło ) Nie zamierzam przeprowadzać tu analizy socjologicznej dotyczącej kto głosował na to słowo, dlaczego podobało się millenialsom, za to młodzież nie chciała głosować, ani czy ten plebiscyt ma sens. Zamierzam powiedzieć o sobie. Egocentryk, jak zawsze, prawda? Gdy zobaczyłem pierwszą dziesiątkę słów przed finałem, to od razu wskazałem na „śpiulkolot”, bo z całego zbioru ( naura, cringe , sus, twoja stara, essa ) było najbardziej kreatywne. W dodatku niektóre z tych słów są już chyba schyłkowe względem ich popularności w poprzednich latach (jak cringe i sus ), a taką twoj ą star ą , to – parafrazując bohaterów epizodu filmu „Hi-Way” - chyba jeszcze ich starzy do sieci na liczydle puścili. Wystarczy sprawdzić kiedy Łukasz Jedynasty nakręcił film „Twoja Stara, Baśń”, który na samym YT obecny jest już od dziewięciu lat. Na początku tego roku
Gdy Tomasz Stawiszyński w rozmowie pt. „O zatrzymywaniu czasu” zapytany o wrażenie przyspieszania czasu, które odczuwamy starzejąc się, zaczął mówić o jakimś tam powiązaniu postępu technologii z naszym postrzeganiem tempa życia, coś się we mnie obruszyło. I nie chodzi tu o negowanie tego zjawiska psychicznego. Każdy z nas dostrzega, że z wiekiem tygodnie i miesiące płyną jakby szybciej. Jest to przedmiotem dowcipów („w dzieciństwie weekend to były małe wakacje, a teraz to minutowa przerwa między rundami meczu bokserskiego”), nostalgicznych refleksji przy stole wigilijnym lub wewnętrznego zdziwienia upływem czasu. Ale zjawisko to było przypuszczalnie znane od tysięcy lat i żaden postęp techniczny nie miał z tym nic wspólnego. To, śmiem twierdzić, nasz wewnętrzny, bardzo prosty zegar. Każdy z nas pewnie zna to uczucie doskonale: oto znów mamy początek marca. Ledwie chwilę temu zaczęła się pandemia i zapadliśmy w pierwszy lockdown . To było tak niedawno. Jak szybko minął nam ten
Ostatnimi czasy media próbowały zrobić szum wokół tego, że Carmen Mola, poczytna autorka kryminalnych powieści okazała się trzema mężczyznami . Oczywiście zawsze znajdzie się mało rozgarnięta feministka (Beatriz Gimeno), która zamiast przekuć tę sytuację na swój oręż („Patrzcie, trzeba trzech mężczyzn, by stać się jedną kobietą!”) to podnosi twitterowe larum, że padła ofiarą oszustwa, bo czytając sążniste wywiady była przekonana, że udziela ich kobieta. Spokojnie na to patrzę. Przypominam sobie Dominikę Stec i Jessikę Blair, które per saldo okazały się mężczyznami. Czasem lubię posłuchać piosenki „Poison” Alicji Cooper, którą Barnabas Collins w „Mrocznych cieniach” z 2012 roku nazwał „najbrzydszą kobietą w historii”. Nie widzę w tym problemu. Wujek Staszek też w tym problemu nie widzi. Mówi mi, że rozmawiał ostatnio z M. Cattelanem i zgodzili się, co do tego, że skoro dzieło jest w porządku, to dlaczego tożsamość artysty miałaby mieć znaczenie? – Ale rozmaw
Czy zwróciliście kiedyś uwagę jak wiele psich imion pochodzi od postaci rzymskiej historii? Pomijam tu kultowego Reksia, który pochodzi od funkcji rex , czyli króla. Zresztą Reksów teraz jakby mniej. Za to na trawnikach co rusz słychać, gdy przywoływany jest Cezar, Nero, czy Brutus. Ponieważ psie imię winno mieć dwie sylaby i w jednej z nich głoskę „r”, rzymskie imiona są jakby najbardziej predestynowane do nadawania ich sympatycznym czworonogom. Choć gdybym miał być purystą, to musiałbym stwierdzić, że Cezar nie było imieniem, lecz przydomkiem Gajusza z rodu Juliuszów. I – ciekawostka – Cezar nie był cesarzem, mimo, że to słowo pochodzi od jego imienia i wszystkie poczty cezarów rozpoczynają się od jego postaci. Formalnie był on dożywotnim dyktatorem republiki. Wprawdzie był moment, gdy próbowano koronacji, ale nie został on dobrze odebrany. Cała ta sytuacja była przykładem talentu dyplomatycznego Cezara. Otóż w czasie igrzysk Marek Antoniusz wręczył mu diadem monarszy, w prz
Wszyscy jakoś się rozpływają w zachwytach nad „Dożywociem” Marty Kisiel. To się i porozpływam ja. Ale nie tak do końca. Po pierwsze primo , trzeba mieć rozeznanie o czym mówimy. A mówimy o przeszło dwustustronnicowej powieści opisującej młodego (dla mnie młodego) pisarza imieniem Konrad, który obejmuje w spadku po mało znanym krewnym dom za miastem wraz z tzw. dożywotnikami. Oczekuje sympatycznego dworku z jakimś dziadkiem lub babcią, ale gdyby tak było, to ani ja bym tego nie czytał, ani Kruk by się nad tym nie pochylił . Dom okazuje się być perłą drewnianego flamboyant , dożywotnicy przeżyli już trzech właścicieli i czwarty też nie będzie ich ostatnim, gdyż ich drużyna składa się z młodocianego (?!?!) anioła imieniem Licho, wywołanego z Otchłani mackowatego potwora imieniem Krakers, cokolwiek materializującego się widma seryjnego samobójcy, czyli nieszczęsnego panicza Szczęsnego, oraz czterech utopców, które zasadniczo winny siedzieć w stawie, ale niepilnowane łacno koloniz
Komentarze
Prześlij komentarz