Inne Klechdy. Nic nowego.
Powieść Pawła Majki pt. „Pokój Światów” zaskoczyła mnie
bardzo pozytywnie. Choć można westchnąć „Nihil novi sub
sole”, to jednak nie tylko cieszę się, że ją przeczytałem,
ale jeszcze nie mogę się doczekać ciągu dalszego.
Jeśli coś można zarzucić J. Dukajowi to jego ostentację
światotwórstwa. On jest w stanie wykreować zachwycający,
kompletny świat dla potrzeb opowiadania i porzucić go. Nie
kontynuuje. Nawet jeśli coś zamierzył kontynuować (urwania
„Perfekcyjnej niedoskonałości” nie potrafię mu zapomnieć). I
tak dla potrzeb „Innych pieśni” utkał świat z żywiołów
Empedoklesa, w którym osią jest wywieranie wpływu na keros
przez kratistosów, a wyzwaniem, które stoi przed bohaterami
jest pokonanie adynatoi, istot, których nazwa po polsku brzmi
niemożliwi. Piękne było i się skończyło. Pozostawieni
sami sobie czytelnicy próbowali różnych środków na stłumienie
tęsknoty za tym pięknym światem: przeżuwali akapity na forach,
próbowali tworzyć RPG w oparciu powieść (a można nawet i
bitewniaka, moim skromnym zdaniem, bo powieść jest dość
wszechstronna). Teraz (no, dwa lata temu) dostali towar
„pieśniopodobny” w postaci „Pokoju światów”
Punkt wyjścia jest klasycznie wellsowski: oto najazd Obcych w
trójnogich pojazdach. Wprost na pola bitew Wielkiej Wojny (zwanej w
naszym świecie pierwszą wojną światową). Obcy posługują się
osobliwą bronią, taką jak np. mitbomby, które sprawiają, że to
w co odpowiednio silnie wierzymy staje się namacalną
rzeczywistością. I wstają na ziemi legiony wiedźm, demonów,
leszych, rusałek, gnomów, wstają bohaterowie literaccy, starzy
bogowie, nowi bogowie, wykreowani w laboratoriach wojennych Marsjan,
czarty na rozstajnych drogach, Smok Wawelski, Kościej Bezsmiertnyj,
Krak i Wanda… Długo by wymieniać. W tym całym pandemonium flota
inwazyjna Obcych (zwanych przez ludzi Marsjanami) ponosi klęskę, z
powodu tzw. fali zwrotnej. Nie byli przygotowani, że
ludzkość tyle energii wkłada w wiarę i zabobony. W efekcie cała
flota spada na ziemię, a ci z Marsjan, którzy ocaleli muszą się
zaadaptować. I to jest tło. Marsjanie i inwazja. Nic nowego.
Teraz mamy bohatera numero uno. Mściciel. Nic nowego.
Mściciel nazywa się Mirosław Kutrzeba (albo i inaczej, ale tak się
przedstawia) i hoduje w sobie zmorę niczym symbionta. Zmora go
wzmacnia, podgrzewa jego nienawiść i żądzę zemsty, a także
jest w stanie go nieco zmienić (karnacja, kolor oczu, te sprawy).
Prócz tego zmora syczy na inne kobiety (więc Mirek siennych figli nic nie
uświadczy, niczym Jackie Estacado), za to okazyjnie może wyjść z
człeka i stanąć obok. I zatańczyć z nosicielem. Kutrzeba jawi mi
się jak postać z westernów Sergio Leone lub bohater wyjęty z
Zelaznego, którego można śmiało postawić obok Widmowego Jacka,
księcia Corwina, czy – może najbardziej – samego DilvishaPrzeklętego. Jest to cyniczny, do cna zgorzkniały stwór, który
powstał w miejscu człowieka, któremu rodzinę zabito w imię
zysku.
Oczywiście jest zadanie, quest. Nic nowego. Ma towarzyszyć
Marsjaninowi w wyprawie mającej na celu odnalezienie wraku
marsjańskiego statku, by wydobyć z niego to, co jeszcze nadaje się
do użytku. Nowe technologie wykopane z ziemi. Wydobyte z wraków –
tak wygląda rozwój w nowym świecie, pełnym demonów i dusz potępionych.
Jest do tej wyprawy drużyna. Syntetyczny bóg zwany Szulerem Losu,
który marzy o stabilizacji i ma inklinacje do filozofowania, jest
jego „córka”, jest Jasiek,Trzeci Syn, który potrafi rozmawiać
ze zwierzętami, ale prawiczkiem zostanie aż do dnia spotkania
królewny z bajki, którą – rzecz dlań oczywista – sam
wyratuje. Jest olbrzym, jest cygańska czarownica, jest i Mioczka,
optętaniec, w którego implementowano dwanaście demonów. Całość
kojarzy mi się silnie z ekipą BPRD od Hellboya. O wiele bardziej
niż z wymuskanymi awendżersami. Drużyna jak drużyna. Nic
nowego.
Wanda, Szuler i Wanda. Obrazek w stylu Mignoli pochodzi stąd |
Są i adwersarze. Co jeden potężniejszy. Ale nie będę ich
opisywał, gdyż tu definitywnie popsułbym radość czytania. Są
też i po drodze sojusznicy. Także ich nie opiszę. Ale radość z
odkrywania ich imion i pierwowzorów jest przednia. Wrogowie i
sprzymierzeńcy. Nic nowego.
Jest model narracji. Różne strumienie czasu multipleksowane według
najlepszych wzorców Tarantino: jeśli nie patrzysz uważnie na
podane na początku rozdziału daty, to zginiesz jak Antka gumowce w
bagnie. Zwłaszcza, że niektóre wydarzenia mają tych samych
bohaterów i te same miejsca, tylko różne daty. Jest pięknie, gdy
w pamięci rośnie Ci schemat intrygi, klocki wpadają na swoje
miejsca, a fabuła i świat rosną na podobieństwo kwiatów lodu
zamarzających na szybie. Jest dobry warsztat opowieści w formie
konfetti do samodzielnego montażu. Nic nowego.
Jest i humor. Brutalny czasami. Czasami czarny. Głównie czarny.
Jest dystans i autoironia. Jest swoboda języka, która powoduje, ze
banalne teksty brzmią lekko i zabawnie. Jest i humor sytuacyjny –
efektu zastosowania magicznego lusterka nie zapomnę chyba nigdy.
No i jest zakończenie, które otwiera przed nami kolejne drzwi. W
te drzwi hipotezy i domysły walą jak klienci dyskontu
spożywczego na promocję karpi. Czy…? A kto był…? Czy to
znaczy, że on był samodzielny w swoich działaniach, czy był tylko
marionetką tamtych? Kim jest ten ostatni? Nie będzie wielkim
spojlerem, jeśli powiem, że Kutrzeba nie dosięgnął wszystkich
zabójców swej rodziny. Sam Majka nie unika tematu kontynuacji w
swym posłowiu. Czekam więc na ciąg dalszy Sagi o Mścicielu. Nic
nowego.
Ale to nihil novi jest porywające. Ma Majka rękę do
fabuły, postaci i akcji, do humoru sytuacyjnego i shrekowskich
nawiązań – bo jak nazwać inaczej krakowski przekręt, w którym
Kutrzeba występuje pod przybranym nazwiskiem pana Oceańskiego?
Tu Majka zna umiar i miejsce, w czym lepszy jest od pani Kisiel. Nim
spotkamy imć pana Oceańskiego, mamy już wyrobiony wizerunek głównego
bohatera, więc widmo Clooneya nam nie grozi.
Z innych nazwisk znaczących
pięknie mi się komponuje Grabiński. Dawny
detektyw kolejowy, oburęczny, niezawodny strzelec, alkoholik i przyjaciel
Kutrzeby. Też postać kilkuwymiarowa i bardzom ciekaw, co autor
przygotował z nim w następnej części. Nie da się odegnać jednak
wspomnienia Stefana Grabińskiego, wielkiego i – niestety! –
zapoznanego mistrza polskiej literatury grozy. Twórcy, który uczynił z galicyjskich kolei miejsce grozy dorównujące transylwańskim zamczyskom i nowoangielskim miastom. Może to także efekt tego,
że w jednym z własnych opowiadań użyłem figury
Grabińskiego-pisarza ze skłonnością do wyrobów spirytusowych. Mam szczerą nadzieję że gdy je wydam, nikt
nikt będzie krzyczał o plagiacie z Majki, boć swój tekst
napisałem w zeszłym milenium.
Polecać? Po tysiąckroć – tak!
To wszystko już było, ale Majka tworzy klimat, którego chyba
w polskiej literaturze jeszcze
nie było. Można powiedzieć, że to łotrzykowska powieść z
gatunku zaklęć i pary,
lecz byłoby to zbytnie uproszczenie. To świetna powieść
fantasy-SF-post-apo z wielkim polotem i bardzo dobrym warsztatem.
Aż się zastanawiam, ile oskarów
zebrałby film nakręcony przez
Jossa Whendona lub (lepiej) Guillermo del Toro (choć należę do tych, co uważają,
że komiks Mignoli jest lepszy od filmu). No dobrze, na początek niech będzie Bagiński.
My,
ludzie, nie mamy magicznych mocy, które mogłyby nam zastąpić
nasza małą, poręczną podłość – odparł Korycki, przeżegnał
się na wszelki wypadek i odszedł.
P. Majka „Pokój światów”
Mam w planach przeczytać, "Niebiańskie pastwiska" podobały mi się i jestem pozytywnie nastawiona do twórczości tego autora.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za zwłokę.
OdpowiedzUsuńSzczerze przyznam, że znam Majkę jedynie z tej powieści. Dlatego z kolei zastanawiałem się, czy nie dopisać "Niebiańskich pastwisk" do kolejki opatrzonej etykietką "do rychłego przeczytania". Przesunęłaś tę powieść w kolejce do przodu :-)