Narracja imperialna

Nauczono nas w szkole patrzeć na historię z punktu widzenia Polski. I dobrze. Bo Polakami jesteśmy i z tym krajem winniśmy się identyfikować. Jego historię mieć jako swoją. Ale niedobrze jest popadać w szowinistyczny solipsyzm uważając, ze jesteśmy jedynym narodem godnym uwagi historycznej, a całe dzieje europejskiej cywilizacji kręcą się wokół naszej mlekiem i miodem płynącej krainy.
    Wielkim atutem „Pieśni Lodu i Ognia” G. R. Martina jest zastosowany przezeń mechanizm narracji. Widzimy rozwój globalnej sytuacji śledząc losy bohaterów znajdujących się w różnych miejscach geograficznych, w różnych warunkach, w działających w odmiennych układach politycznych, po przeciwnych stronach barykad. Dzięki temu wyrabiamy sobie pogląd na temat całokształtu sytuacji, nie budujemy czarno-białych podziałów i jednostronnych sympatii.
    Podobnie dzieje się, gdy czytujemy historyków opisujących dzieje z innych perspektyw (nota bene wytworzył się ostatnio taki modny nurt zwany global history, ale to już zostawiam Ci do odrębnej lektury). Jednym z takich przykładów spojrzenia na historię z perspektywy innej niż nadwiślańska łąka są książki Nialla Fergusona. Ktoś może żachnąć się, że to po prostu perspektywa innej łączki, położonej nad Tamizą i nie zaprzeczę. Ale jest to perspektywa inna niż nasza. Perspektywa imperium, którego terytorium w tej samej mierze, co zamorskie kolonie, stanowiły oceany. Imperium, które choć „powstało w akcie roztargnienia”, jednak nie wstydziło nazywać siebie Imperium i traktować swej dominacji jako odrębnej wartości.
    Na tym tle rozrysowuje N. Ferguson historię zachodniej cywilizacji, w której powstanie Stanów Zjednoczonych Ameryki staje się aktem zrzucenia dominacji imperialnej zakończonym sukcesem. Ale za to obarczonym pewną ceną: pełnym hipokryzji zaprzeczeniem własnych ambicji imperialnych. Wszyscy wiemy, że  USA nie przystępują do wojny dla własnych korzyści, lecz dla „krzewienia demokracji”. Nawet jeśli w danej kulturze demokracja jest równie egzotycznym fenomenem jak kakaowiec w nadbiebrzańskim bagnie (vide Afganistan), nawet jeśli nikt jej nie rozumie i nie chce, to i tak muszą ją przyjąć. Pięknie oddaje to przytoczony przez autora dialog pomiędzy Walterem Pagem, przestawicielem USA w Londynie i Edwardem Grayem, brytyjskim ministrem spraw zagranicznych, który dotyczył interwencji USA w Meksyku po puczu wojskowym w 1913 roku. USA, jak zawsze, weszły do Meksyku celem przywrócenia demokracji.

- Jak sądzę, będziecie interweniować, i co wtedy?
- Pozwolimy im głosować i żyć według ich decyzji?
- A jeśli oni nie będą tak żyć?
- Wtedy ponownie wejdziemy i pozwolimy im głosować.
- I robić tak przez 200 lat?
- Tak. Stany Zjednoczone będą tam 200 lat i będą strzelać do ludzi w tym miejscu, aż nauczymy ich głosować i samodzielnie rządzić.
N. Ferguson „Imperium”

Paradne. Hiszpańska inkwizycja nie była ostatnią instytucją masowego przymusu zbawienia – wciąż mamy Wujka Sama.
    Z drugiej strony funduje nam autor lekcję imperialnych szachów w postaci polityki A. Hitlera, prywatnie wielbiciela Imperium Brytyjskiego za jego otwarte bycie imperium. Czy zastanawialiście się po co Hitlerowi był sojusz z Japonią? By związać USA? USA nie paliły się do europejskiej wojny tak długo, jak długo wojna ta osłabiała jego prywatnego wroga: Wielką Brytanię. Tak! USA i GB były zaciekłymi konkurentami bez wzajemnych sympatii. Ferguson opisuje negocjacje dyplomatyczne między Niemcami a Wielką Brytanią jako postawione przez Berlin ultimatum: albo Brytania da Hitlerowi wolną rękę w Europie i zachowa Azję, albo wystąpi przeciw III Rzeszy w Europie i straci Azję. Dla przypomnienia: w Azji brytyjskie były Indie, obecny Pakistan, Iran, Bangladesz, Birma, spory kawałek Malajów z Singapurem i jeszcze trochę. Oczywiście Hitler w Azji nie miał żadnych sił, które mogłyby zaszkodzić Brytyjczykom. Ale mógł poszczuć na nich Japonię, która – po obietnicy związania Brytyjczyków wojną europejską – bez większych problemów zagarnęła Malaje. Gdyby nie działania w Europie i walki o Atlantyk, flota brytyjska z niedużymi siłami lądowymi dałyby radę obronić Daleki Wschód. Ale nie. I nie stało się tak dlatego, że Wielka Brytania tak bardzo chciała dotrzymać zobowiązań sojuszniczych wobec kilkunastoletniej Polski, ale dlatego, że politycy brytyjscy zrozumieli, że oddanie Hitlerowi kontroli w Europie oznacza szybką zagładę Wysp Brytyjskich. Stolica Imperium w Delhi? No cóż. Na to nie chciano się zgodzić. Stanąwszy do wojny, po Dunkierce i Afryce wezwano USA na pomoc. I tu pojawił się problem, bo jak już powiedziano, USA wolałby widzieć Brytanię na kolanach. Churchill zawarł pakt z diabłem, tym razem w osobie F. D. Roosvelta, w wyniku którego Imperium Brytyjskie rozleciało się w ciągu kilkunastu powojennych lat niczym świński domek ze słomy. Na placu boju zostały dwa krygujące się imperia: jedno udawało, że krzewi demokrację, a drugie – równość społeczną.
    W tych globalnych szachach na razie stanowimy figurę i szachownicę. Jeszcze nie możemy udawać gracza. Ale jeśli będziemy zachowywali się mądrze i – co za tym idzie – dyskretnie, w pewnym momencie tym graczem możemy zostać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wdowi post

Nim napiszesz post

Polak mały, sztuczka kusa

Wandalizm intelektualny

O wykręcaniu ludziom numerów

Śpiulkolot a sprawa polska

Accelerando

Konkluzja wujka Staszka #12: Pseudonimy

Pies imieniem Brutus

Paranormal Wilkowyje