Zagłada domu z ogródkiem
i zeszli na ziemię, by wzmocnić ich
szeregi
Takim cytatem (skąd?)
zaczyna się najbardziej niezwykły film, jaki miałem okazję od
kilku lat obejrzeć. Kilku ludzi: mężczyzna z rewolwerem i psem u
boku, ksiądz ze strzelbą i młodzieniec z własnoręcznie wykonaną
stalową piką, idą do lasu z ewidentnym zamiarem wytropienia i
zabicia dziwnych ludzi mieszkających pod ziemią. Ci uciekają.
Obserwujemy jednego z nich, jak w podniszczonym garniturze i brudnej
koszuli, z patriarchalną brodą i długimi siwymi lokami szuka domu,
w którym mógłby się odświeżyć.
Znajduje go: z powodu
nieudanego fortelu gościa, gospodarz bije go do nieprzytomności.
Ale czy nieudanego? Dręczona wyrzutem sumienia gospodyni znajduje
włóczęgę i... już jest tylko dziwniej.
Pierwotnie chciałem dać
tytuł „Zagłada domu van Schendel”, by jeszcze bardziej
podkreślić podobieństwo do opowiadanie E. A. Poego, lecz
zauważyłem, że samo nazwisko rodziny nic tu nie znaczy. Przewija
się tylko na początku. Są to po prostu holenderscy everymani klasy
średniej. Istotny jest tytułowy Camil Borgman, choć nie wiadomo,
czy to jego prawdziwe imię i nazwisko. Jego dziwni towarzysze,
wszyscy naznaczeni blizną między łopatkami, wszyscy jednakowo
pozbawieni pasji, nieludzko zimni, bezwzględni, zwracają się do
niego tym imieniem, ale na ile to „tylko ludzkie imię”?
Kim oni wszyscy są?
Mieszkający pod ziemią włóczędzy w koszulach na początku budzą
nasze współczucie. Ale w miarę upływu filmu budzą przerażenie.
Czym są blizny, które noszą na plecach, i które zostawiają swoim
ofiarom, wcielając je do swojej grupy? Epizod z psami buszującymi
po domu i słowa Borgmana, które do nich wypowiada sugerują rodzaj
wilkołaków, lecz scena z białym psem rozwiewa to wrażenie. Widz
wystrychnięty na dudka szuka innych tropów: Borgman wprasza się do
swoich ofiar, ale porzuca ich, by na głos wypowiedzieli życzenie
jego powrotu. Tak jak czyniły to odskulowe
wampiry: Enter at your free will.
Kompania Borgmana nie żywi się jednak krwią, lecz konfliktami
międzyludzkimi, złymi emocjami. Złem. Gdy Borgman okrakiem siada
na Marinie nocą by sprowadzić na nią koszmar, staje się naszą
swojską zmorą, czyli dusiołkiem nieomal leśmianowskim. A baśń o
Białym Dziecku i potworze z jeziora wskazuje na trop zwyczajnie
diaboliczny.
Czyli
kim oni są?
Przypuszczam,
że klucz tkwi w cytacie z początku filmu. Nie potrafię znaleźć
jego bezpośredniego źródła, jednak wydźwięk wskazuje na
historię z Rdz 6,1-4: desant upadłych aniołów, który nastąpił
przed Potopem. A to z kolei może nas zanieść do apokryficznych
Ksiąg Henocha. I taki właśnie obraz demonów pasuje mi
najbardziej. Taki przeraża i taki pokazuje na czym polega szerzenie
zła.
Nie da się uniknąć na koniec filmu skojarzenia z carpenterowskim „Thing”: i tu i tam otwierająca scena polowania nabiera innego znaczenia. Przychodzi nam na myśl, ze kibicowaliśmy niewłaściwej stronie. Że nic nie jest tym, czym się wydawało. Że byłoby lepiej dla
świata, gdyby trzech panów w lesie nie licząc psa dopadło
Borgmana w jego podziemnym legowisku. Albo nie budziło licha.
Komentarze
Prześlij komentarz