Wieża Szarańczy
Kilka tygodni temu Zadie Smith w wywiadzie udzielonym radiowej
„Trójce” stwierdziła, że Anglicy to naród, który uważa, że mieszkać
można wyłącznie we własnym domu. Najmniejszym i najciaśniejszym, byle
miał osobne wejście od ulicy. Dzielenie z sąsiadami korytarza jest
uważane za rodzaj piekła.
Spoglądając w tym kontekście na „Wieżowiec” Ballarda widzimy coś, co umyka w pierwszym czytaniu nam, dzieciom kamienic i peerelowskich blokowisk. Że sam wieżowiec jest piekłem. Wielopoziomowym, „odwróconym” piekłem z siódmym kręgiem położonym na dachu. Jednocześnie jest piekłem nie per se, lecz dzięki ludziom, którzy go zamieszkują.
Ballard wskazuje na pewien mechanizm nie nazywając go po imieniu. Ludzie są u niego szarańczą. Szarańcza jest miłym, zielonym świerszczykiem, póki żyje sobie samotnie, a najbliższa następna szarańcza mieszka za lasem. Ale jeśli szarańczy jest zbyt wiele i zaczną się spotykać, ocierać o siebie, nagle zaczynają brunatnieć (ciekawostka z grzywką i wąsikiem) i formują słynne, milionowej liczebności roje, które niszczą wszystkie napotkane uprawy. Podobnie ciśnienie społeczne budownictwa wielorodzinnego czyni z ludźmi. Zamienia ich w roje szkodników, prawdziwe plagi, które należałoby zwalczać sypiąc z samolotów DDT. (Czyżbyśmy znów wkraczali na teren walki rolników z miastem?)
Można byłoby to uznać za głos przeciwko pewnym trendom zagęszczania ciżby ludzkiej. Można byłoby powiedzieć, że ci cholerni Angole mają swoistą rację kultywując swoje mikroogródki przy domach wielkości budek lęgowych.
Można byłoby przypuszczać, że sentymentaliści spod znaku J. J. Rousseau wiedzieli coś, do czego my dochodzimy brutalnym, niszczącym eksperymentem.
Piekło to inni.
Spoglądając w tym kontekście na „Wieżowiec” Ballarda widzimy coś, co umyka w pierwszym czytaniu nam, dzieciom kamienic i peerelowskich blokowisk. Że sam wieżowiec jest piekłem. Wielopoziomowym, „odwróconym” piekłem z siódmym kręgiem położonym na dachu. Jednocześnie jest piekłem nie per se, lecz dzięki ludziom, którzy go zamieszkują.
Ballard wskazuje na pewien mechanizm nie nazywając go po imieniu. Ludzie są u niego szarańczą. Szarańcza jest miłym, zielonym świerszczykiem, póki żyje sobie samotnie, a najbliższa następna szarańcza mieszka za lasem. Ale jeśli szarańczy jest zbyt wiele i zaczną się spotykać, ocierać o siebie, nagle zaczynają brunatnieć (ciekawostka z grzywką i wąsikiem) i formują słynne, milionowej liczebności roje, które niszczą wszystkie napotkane uprawy. Podobnie ciśnienie społeczne budownictwa wielorodzinnego czyni z ludźmi. Zamienia ich w roje szkodników, prawdziwe plagi, które należałoby zwalczać sypiąc z samolotów DDT. (Czyżbyśmy znów wkraczali na teren walki rolników z miastem?)
Można byłoby to uznać za głos przeciwko pewnym trendom zagęszczania ciżby ludzkiej. Można byłoby powiedzieć, że ci cholerni Angole mają swoistą rację kultywując swoje mikroogródki przy domach wielkości budek lęgowych.
Można byłoby przypuszczać, że sentymentaliści spod znaku J. J. Rousseau wiedzieli coś, do czego my dochodzimy brutalnym, niszczącym eksperymentem.
Piekło to inni.
J. P. Sartre
Komentarze
Prześlij komentarz