„Victor” to brzmi ironicznie (cz. 2)

Mary Woolstonecraft Godwin poznała Percy'ego w roku 1814 i od razu uciekła z nim z domu. W roku 1815 urodziła mu syna, który jednak zmarł. Ale już wkrótce znów zaszła w ciążę. Skandal towarzyski (Shelley miał w tym czasie żonę i dwójkę dzieci) spowodował, że Percy i Mary w połowie 1816 roku wyprowadzili się do Szwajcarii. W tym samym roku zmarła pierwsza żona Shelleya, a już w grudniu tego roku Percy poślubił Mary.
    Rok 1816 jest bardzo dziwnym. Nazwano go „rokiem bez lata”, gdyż przez wybuch wulkanu Tambora w Indochinach w Europie całe lato było zimne i dżdżyste. Grupka znajomych: Shelleyowie, Claire Clermont, George Byron i John Polidori - lekarz, przyjaciel Byrona - spędzali wspólnie letnie wieczory grzejąc się przy kominku. Polidori był wielkim fanem „niesamowitości”. Opowiadał nocami towarzystwu historie związane z medycyną i wierzeniami ludowymi. Sam też trochę pisał. To on wprowadził do literatury europejskiej wampira-arystokratę, którego ukradł mu Byron, a potem na byronowskim podłożu wyrósł stokerowski „Dracula”. Polidori prawie na pewno opowiadał o aferze z Frankenstein (obecnie Ząbkowice Śląskie) z 1606 roku, gdy szajka złożona z grabarzy i nierządnic wytruła pół miasta w celach rabunkowych. Prawdopodobnie opisywał makabryczne eksperymenty francuskich lekarzy dokonywane na odciętych gilotyną głowach, w tym przetaczanie psiej krwi, po którym to zabiegu ponoć głowa zacisnęła zaróżowione usta i zadrgały jej powieki.
   Te opowieści musiały zrobić niesamowite wrażenie na Mary, która miała dopiero niespełna dwadzieścia lat i już straciła pierwsze dziecko. W swych pamiętnikach wspomina, że w marcu 1815 roku śniła nawet o tym, że z Percym udało im się ożywić ciałko martwego syna, nacierając je i ogrzewając od kominka. Nic zatem dziwnego, że gdy Byron ogłosił swój konkurs na nowelkę grozy, Mary zaczęła pisać pod wpływem snu, w którym zobaczyła potwora pozszywanego z fragmentów zwłok, a w ciemności głos mówił jedno słowo: Frankenstein.
   Córka intelektualistów, która sama interesowała się ponoć najnowszymi osiągnięciami nauk przyrodniczych, obsadziła w roli naukowca swojego idola i męża in spe, doceniając jego pasję.
   Zestawmy dwa fragmenty tekstów.
   Najpierw zobaczmy jak radzi sobie młody Victor na uniwersytecie w Ingolstadt:

Następnie zaprowadził mnie do swego laboratorium, gdzie wyjaśnił mi, do czego służą różne maszyny.
(...)
Od tego dnia nauki przyrodnicze, w szczególności zaś chemia , stały się w najszczerszym tego słowa znaczeniu moim wyłącznym zajęciem. Czytałem z zapałem owe dzieła, genialne i pełne głębokich myśli, które współcześni badacze na ten temat napisali. Uczęszczałem na wykłady i utrzymywałem łączność z profesorami uniwersytetu. (…) Początkowo pilność moja była zmienna, (…), ale przybierała na sile, w miarę jak postępowałem naprzód; wkrótce zaś tak się zapaliłem, że często gwiazdy znikały na porankiem rozjaśnionym niebie, a ja wciąż jeszcze ślęczałem w swym laboratorium.
M. Shelley „Frankenstein, albo nowy Prometeusz”

Teraz zobaczmy, co napisał o warunkach mieszkalnych studenta Shelleya jego serdeczny przyjaciel z czasów oksfordzkiej uczelni, Thomas J. Hogg:

Na podłodze poniewierały się książki, trzewiki, papiery, buty, przyrządy filozoficzne, ubrania, pistolety, bielizna pościelowa, naczynia, naboje i niezliczone fiolki, tudzież pieniądze, kalesony, druki, tygielki, torby i pudełka. (…) Stoły, a zwłaszcza dywan, upstrzone były już kolorowymi plamami, które nierzadko wskazywały na wcześniejsze działanie ognia. Pośród masy różnych rzeczy w oczy rzucały się maszyna elektryczna, pompa powietrzna, ogniwo galwaniczne, solarny mikroskop oraz duże szklane dzbany i pojemniki.
T. J. Hogg „Życie Percy Bysshe Shelleya”


   Widać, mam nadzieję, że oba fragmenty są właściwie swoją ciągłością. Mogłyby dotyczyć tej samej osoby. Są to jednak tylko fragmenty, gdyż blogowa forma nie pozwala na wklejanie całych rozdziałów z obu książek. Zmuszonym więc dociekliwych czytelników odesłać do źródeł.
   Nie ja wymyśliłem tezę o pierwowzorze Victora Frankensteina. Brian Aldiss w swoim eseju „O pochodzeniu gatunków: Mary Shelley” (fragment „Billion Year Spree”) dodanym przez Wydawnictwo Poznańskie do polskiego wydania powieści z roku 1989 również podaje Shelleya jako protoplastę nowoczesnego Prometeusza. Więcej, stawia tam tezę, że Walton, który opisuje Victora Frankensteina w listach do swej siostry, to w istocie George Byron. Przyznam, że inaczej czyta się tę powieść, gdy dokona się takiego podstawienia osób: zaczyna się dostrzegać, że wzajemna relacja żeglarza i wycieńczonego naukowca nie jest już taka pozbawiona emocji, jak się początkowo wydawała. Tekst to leniwa maszyna, trzeba coś wiedzieć, żeby zaczęła pracować.

P.S.
   Czasem nachodzi mnie myśl, obraz przedstawiający Adę Byron, córkę poety, lecz nieodtrąconą, przybywającą do Szwajcarii i mieszkającą tam z całym tym romantycznym towarzystwem. Adę, pierwszą na świecie programistkę, która zwraca się do Mary, pierwszej na świecie pisarki SF, mówiąc jej „ciociu”.
   Bardzo Cię proszę: nie zapomnij, że programowanie i literatura science-fiction, te dwie dziedziny, bez których nie byłoby Google Glass, smartphone'ów, ani w ogóle naszej kultury w obecnym kształcie, że obie te dziedziny wyszły z kobiecych rąk i umysłów.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wdowi post

Nim napiszesz post

Polak mały, sztuczka kusa

Wandalizm intelektualny

Śpiulkolot a sprawa polska

O wykręcaniu ludziom numerów

Accelerando

Konkluzja wujka Staszka #12: Pseudonimy

Pies imieniem Brutus

Paranormal Wilkowyje