Rozkwitały pąki białych luf
Propagowana
przez pana Mariusza Szczygła opinia, jakoby „Batalion czołgów”
J. Škvoreckyego miał być „Szwejkiem do kwadratu”, jest, moim
zdaniem, mocno przesadzona.
Może
dlatego, że pan Szczygieł nie był nigdy skoszarowany? Bo właściwie
w czym miała by ta powieść być lepsza od „Przygód dobrego
wojaka Szwejka w czasie wojny światowej” (bo tak brzmi pełen
tytuł)? Humoru w niej na pewno jest mniej niż u Haška. Może „lepszy” oznacza realizm żołnierskiej doli? Pod tym względem Škvorecky
jest na pewno bliższy prawdy. Hašek ukazuje nam świat wojny w
krzywym zwierciadle, gdzie nawet okrucieństwa wojny mają zmiękczone
kontury. U Škvoreckyego nie ma wojny, ale trzydzieści miesięcy
zasadniczej służby wojskowej odbywanej w Siódmym Batalionie
Czołgów w roku 1951, w apogeum stalinizmu, to też nie przelewki.
„Szwejk” jest humoreską, „Batalion czołgów” już humoreską
trudniej nazwać. Owszem, można się spłakać ze śmiechu przy
poszczególnych scenach, ale czytając odnosiłem wrażenie, że tak
pisałby Hans Helmut Kirst, gdyby był pełnym humoru Czechem, a nie
smutnym Niemcem.
Już
pierwszy rozdział, noszący znamienny tytuł „Siódmy Batalion
Czołgów w ataku na pospiesznie wzniesioną linię obrony
nieprzyjaciela”, opisujący sielsko-idylliczną sytuację „starego
wojska”, które po raz pięćdziesiąty zdobywa to samo wzgórze i
w związku z tym, miast wyczekiwać sygnału do ataku w okopach,
idzie po prostu spać, począwszy od dowódcy batalionu, skończywszy
na załogach czołgów, przywodzi na myśl zabawną wariację na
temat treningu oficerskiego pt. „Wielki pożar w koszarach”,
który powtarza się refrenem w „Fabryce oficerów” Kirsta. U
Kirsta można się pośmiać, gdy generał Modersohn zarządza wciąż
ćwiczenia na ten sam temat i jego kadra oficerska nijak nie może
podołać treningowi sztabowemu (czyli czemuś w rodzaju sesji RPG) i
strach pomyśleć, jaki chaos mógłby zapanować, gdyby pożar ów
wybuchł. Wrażenie to potęguje sytuacja z końcowych manewrów 7
Batalionu, który i tym razem „wali w kimono” i tak samo
zaskakuje ich demoniczny, oddany panującej ideologii oficer –
major Borovička. Historia się nie powtarza, historia się jąka,
jak to skwitował w „Paragrafie 22”, innej wojennej humoresce, J.
Heller.
Postać
arcystalionwskiego majora z kolei wywołuje duchy arcynazistowskich
oficerów Kirsta, żeby wymienić tylko kapitanów: Heina („Bohater
w wieży”) i Crusiusa („Błyskawiczne dziewczyny”). Majora
Borovičkę od jego nazistowskich kolegów różni tylko to, że ma
czeskie nazwisko. Jego zachowanie nie jest w żadnym stopniu zabawne,
a pojawia się jak zły deus ex machina w najmniej odpowiednim
dla podwładnych momencie. Podwładni z kolei są prostymi ludźmi,
którzy chcą przeżyć, mimo iż los wpakował ich w mundur, jak
sierżanta Smirzicky, bombardiera Ascha, czy gefrajtra Bergena.
Niektórzy chcą może nawet na tym zarobić, jak kapral Koralnik,
czy sierżant Szemanczak.
Stawiając
obok siebie te wszystkie postaci można zacząć się zastanawiać,
czy aby nie stanowią oni bohaterów jednego i tego samego uniwersum
skórzanych pasów i kamaszy. I wzrok wraca do ich autorów: Kirst,
Škvorecky, Sejda („C. K. Dezerterzy”) - oni wszyscy mieli
kontakt z opisywaną rzeczywistością. Byli żołnierzami. Škvorecky
zapewne najkrócej, przypuszczalnie wiernie opisuje czyjeś (swoje?) doświadczenia zasadniczej służby wojskowej w „Batalionie czołgów”, Sejda i Kirst byli
oficerami.
Dlaczego przywołuję tu „C. K. Dezerterów”? Z uwagi na koniec, który spotkał majora Borovičkę, a natychmiast przywołał pewną ważną scenę z powieści Sejdy.
Dlaczego przywołuję tu „C. K. Dezerterów”? Z uwagi na koniec, który spotkał majora Borovičkę, a natychmiast przywołał pewną ważną scenę z powieści Sejdy.
Czytając
Kirsta równolegle ze wspomnieniami żołnierzy II wojny światowej
doświadczam osobliwego nałożenia perspektywy. Czy patrzymy oczyma
żołnierzy Wehrmachtu u Kirsta, czy II Korpusu Polskiego (B.
Tymieniecki „Na imię miała Lily”, A. Majewski „Zaczęło się
w Tobruku”), życie wojskowe jest tą samą mieszanką piorunującą,
która czytelnikowi dostarcza łez śmiechu i chwil zgrozy, gdy
próbuje się postawić w jego sytuacji. Szczególnie ważny jest tu
Tymieniecki, który był oficerem 2 Brygady Czołgów na frocie
włoskim. Założę się, że gdybym zatarł nazwiska bohaterów i
nazwy miejsc (oraz, rzecz jasna, typy czołgów), to przeciętny
czytelnik nie znający wcześniej Škvoreckyego ani Tymienieckiego,
nie potrafiłby powiedzieć, które fragmenty dotyczą podwładnych
generała Andersa, a które generała Czepiczki.
Ba,
gdyby zagłębić się w historię Powstania Warszawskiego, okazałoby
się, że powstańcy też mieli ułańską wręcz fantazję z
niedomiarem szczęścia. Gdy zdobyli czołg i sformowali kolumnę
transportową, która miała przebić się do Śródmieścia, jakiś
młodzian chcąc się popisać wsiadł doń i wypalił z armaty
niszcząc samochód z kolumny transportowej, od którego zapaliły
się inne. Próbowano czołg wycofać, ale w panice nie potrafiono go
zatrzymać (przypuszczalnie nie udawało się go wysprzęglić), więc
załoga wyskakiwała z niego „w biegu”. Czołg uległ
zniszczeniu. Finał operacji strategicznego przebicia: pandemonium
płonących samochodów i pozbawiony załogi czołg odjeżdżający w
kierunku zachodzącego słońca: Škvorecky by się nie powstydził
takiej sceny. Z resztą w jego „Batalionie czołgów” finał egzaminu sierżanta Maniasa jest podobny: łupem nieokiełznanego czołgu padł Bogu ducha winny świerk, wieża obserwacyjna i stojący na niej radziecki oficer nadzorujący egzamin.
Škvorecky twierdził, że narody nie mają charakterów, charaktery mają ludzie. Ale trzeba uczciwie powiedzieć, że w pewnych instytucjach, takich jak na przykład wojsko, ludzie mają jednakowe charaktery: w Czechach, Niemczech, Polsce, w
literaturze i w historii.
Komentarze
Prześlij komentarz