Jak Tukidydes rozpętałby trzecią wojnę światową
Tytuł niniejszego posta w celowy
sposób jest prowokacyjny i tabloidalny. A żeby było ciekawiej,
jego sednem jest ochrona ginącego gatunku philologus classicus.
Tukidydes
jest jednym z ojców historiografii. Znany jest nam z jednego
dzieła, ale za to wiekopomnego (o czym sam autor nieskromnie
wspomina). Jego „Wojna peloponeska” jest niezwykłym opisem
konfliktu, który Ateny i Sparta toczyły kilkadziesiąt lat, i
którego efektem było wyniszczenie klasycznego systemu greckich
polis.
Wojna
peloponeska była toczona między dwiema potęgami, które rzadko
kiedy walczyły ze sobą bezpośrednio, a raczej wspierali lokalne
konflikty swoich aliantów, lub wręcz rozgrywali konflikty traktując
ich jak figury szachowe, żeby wspomnieć u zarania wojny konflikt
Korkyry i Koryntu, czy napaść prospartańskich Teb na wierne zawsze
Atenom Plateje. Rzadkość bezpośrednich walk między hegemonami
wynikała po trosze z odmiennych predyspozycji militarnych. Siłą
Aten była flota. Niczym osiemnastowieczna Brytania drwić mogły z
oblężenia, póki do Pireusu mogły zawijać statki z zaopatrzeniem.
Z drugiej strony byli w stanie opanować całkowicie sytuację na
morzu rozbijając wyspiarskie konstelacje prospartańskie na
izolowane wyspy (tautologia, wiem) i pacyfikując jej jedna po
drugiej. Tymczasem Sparta dysponowała świetną armią lądową i
nieraz ateńczycy musieli znosić jej widok z murów swego miasta.
Wytwarzało to dość ciekawy efekt równowagi sił strategicznych
przy jej braku na poziomie operacyjnym – każda akcja morska
Spartan była takim hazardem, jak lądowy zagon Attyjczyków.
Przez oczywiste analogie wojna
peloponeska stała się modelem sytuacji politycznej powstałej po
drugiej wojnie światowej. Silnie spolaryzowany świat skonfliktowany
wzdłuż osi USA-ZSRR, mocarstw podobnie dalekich sobie ideologicznie
co demokratyczna Attyka i oligarchiczna Sparta, rozgrywał swe
marionetkowe wojny od Korei i Wietnamu po Afganistan nie angażując
(chwalić Boga, bo nie byłoby teraz tego posta, bloga, ani problemu
kalendarza Majów) w pełni sił obu hegemonów. Oczywiście, biorąc
pod uwagę fakt, że nuklearne arsenały zbudowali posiadacze
uformowanych w neolicie mózgów, pełnych przesądów i
upraszczających systemów wnioskowania, musiało to doprowadzić do
sytuacji w której tukidydesowe dzieło potraktowane zostanie jako
księga prorocza. Analitycy strategiczni, doradcy, sztabowcy
wojskowi, doktrynerzy polityczni, oni wszyscy czytali „Wojnę
peloponeską” jako mapę, zbiór informacji objawiających im
dalszy rozwój sytuacji. Dlatego,
gdy w opisie sporu między Korkyrą i Koryntem przed ateńskim
zgromadzeniem ludowym Tukidydes wtrąca zdania o nieuchronności
wojny, przekalkowano ten pogląd na sytuację zimnowojenną stawiając
tezę o nieuchronności eskalacji konfliktu do postaci otwartej
wojny.
Ale
czy Tukidydes na pewno to napisał? Analitycy sztabowi i doradcy
strategiczni nie znali starogreckiego, więc czytali przekłady. A w
przekładach Crawleya i Warnera czasownik anankasai
tłumaczono jako „czynić nieuniknionym”. Tymczasem spora część
filologów klasycznych wolałaby aby tłumaczyć jako „wymuszać”.
Zwłaszcza w kontekście pierwszej księgi, gdy omawiane są
przyczyny wojny. Otóż jedną z przyczyn był... styl życia Greków.
Hellenowie musieli walczyć. Przypisuje się Wikingom krwiożerczość
i pogardę do śmierci w łożu, ale ci starożytni przodkowie
dzisiejszych Greków mogli ich spokojnie zakasować na tym polu. W
niczym nie przypominali obecnych leniwców, którzy rzucają
petardami w obronie sjesty. Choć może właśnie ta gwałtowna
reakcja, imperatyw nakazujący zabijać w obronie swej wygody jest
spuścizną genetyczną gwałtownych Hellenów? Mniejsza o to.
Ówcześni Grecy czuli przymus walki. Stąd też popularność
greckich najemników w niemal wszystkich okolicznych wojnach tamtego
okresu. Żeby wspomnieć tylko Ksenofonta i jego powrót z terenów
obecnego Iranu, gdzie brał udział w rebelii Cyrusa Młodszego. To
widać między słowami Tukidydesa. Greckie polis
nie
kierują się żadnymi wartościami podobnymi do honoru,
sprawiedliwości czy uczciwości. Ich słowa ociekają takimi
terminami, lecz pod ich powierzchnią krążą cyniczne prądy
rachunku sił i szans powodzenia. Dla Ateńczyków najważniejszym
pytaniem nie było „czy to się godzi?”, ale „czy wygramy?”.
Sama możliwość odniesienia zwycięstwa była dla nich dostatecznym
powodem, by wszcząć wojnę. Pod tym względem w tyle zostawiali
takich starożytnych podpalaczy świata jak Sargon, Tiglapilasar,
Nabukednesar czy Kserkses. Chyba dopiero Czyngis-chan mógłby im być
pokrewny. Ateńczycy, znudzeni piętnastoletnim pokojem (a był to
dopiero półmetek wynegocjowanego okresu rozejmu!) wymusili
rozpoczęcie
wojny ładując się w awanturę między prospartańskim Koryntem a
jego bogatą, a przede wszystkim silną militarnie, kolonią.
Zbyt
dosłowni w odczytywaniu analogii urzędnicy Departamentu Stanu i
sztabowcy Pentagonu rozrysowali sobie diagramy, z których wynikało,
że najlepszym biznesem czasów powojennych jest budowa schronów
przeciwatomowych. Oni wcale nie mieli krwiożerczej natury greckich
strategosów,
po prostu im to wychodziło z lektury, że wyścig zbrojeń i
przedłużający się czas pokoju
muszą doprowadzić
do wojny.
Na
szczęście splot różnych okoliczności, w tym owe wspomniane
neolitycznie formowane mózgi o silnie rozwiniętym instynkcie
przetrwania, doprowadził do wygaszenia zimnej wojny. Dzięki temu
zarobiliśmy trochę czasu, który możemy poświecić na
zastanowienie się nad przyczynami naszych zachowań, doborem lektur
i... tłumaczy.
Morał
tej historii jest osobliwy. Chrońmy filologów klasycznych bardziej
niż zagrożone gatunki. Bez nich pewnego dnia sami możemy się stać
gatunkiem zagrożonym.
PS.
A
propos, czy ktoś (nie licząc Pentagonu) nie potrzebuje zatrudnić pracowitego filologa klasycznego? Pytanie jest
zadane bardzo serio.
Komentarze
Prześlij komentarz