Czy masz wśród ulubionych twórców poetę, którego słowa wpadają Ci w umysł niczym oszczep, harpun penetrujący ciało wieloryba? Raz przeniknąwszy zostają, ciągną za sobą myśli broczące emocjami? Mam takich dwóch, opowiem o jednym z nich. Niewiele znam się na poetach, lecz T. S. Eliot to dla mnie poeta, którego nazwać mogę wielkim. Dla mnie osobiście. Kilka jego słów, wers, dwa, może zwrotka, wystarczą, by wywołać jakiś głęboki dreszcz. I nie jest ważna sama organizacja głosek, czy to w tłumaczeniu Miłosza, Boczkowskiego, Dulęby, czy też w anglosaskim oryginale. Treść jego utworów głęboko z czymś we mnie rezonuje. Tak też niedawno szukając na sieci polskiego tłumaczenia pierwszych wersów „Dry Salvages” (nie znalazłem, niestety), trafiłem na pamiętny początek „Ziemi jałowej”, gdzie Eliot właściwym sobie sposobem obraca naturalne skojarzenia wiosny z odrodzeniem, życiem, radością i kicającymi króliczkami: Najokrutniejszy miesiąc to kwiecie...