Kolor unicestwienia
Pisząc o ekranizacjach prozy Lovecrafta ma się wrażenie opisywania
dziejów jakiejś klątwy lub porywania się rzecz niewłaściwą,
jak ekranizacja finału piątej symfonii Beethovena. Krótko mówiąc:
wielu by chciało, nikomu się nie udało. Prawie.
Wspominałem o filmach „Coś” J. Carpentera i „Obcy: ósmy
pasażer «Nostromo»”
R. Scotta jako
przykładach bardzo dobrych filmów inspirowanych motywami prozy
Lovecrafta. Ale na tym nie koniec. J. Carpenter w 1994 roku ukończył
film „W paszczy szaleństwa” („In the Mouth of Madness”) -
nawiązanie do powieści, którą wałkowaliśmy ostatnio jest
oczywiste. Temat jest niezwykle luźno powiązany z twórczością
Lovecrafta, raczej przenosi pewne wrażenia, sugestie. Różnie o tym
filmie się mówi. Jest w nim także jakiś zaprzepaszczony
potencjał. To trzeba byłoby zobaczyć z jednej strony, a z drugiej
strony trudno mi do tego filmu zachęcać z czystym sumieniem. No ale
nadal mówimy o filmach dotykających motywów lovcraftowskich, a nie
o ekranizacjach.
„Kolor
z przestworzy” to jedno z dziwniejszych opowiadań Lovecrafta.
Przebiło się do ekstraklasy jego utworów mimo tego, że nie
przynależy do żadnego z dwóch głównych jego cykli (pierwszy,
bardziej znany to Mity Cthulhu, drugi, sto razy bardziej rozbuchany
imaginacyjnie to Kraina Snów). Fabuła
opowiada o dziwnym wydarzeniu, jakie miało miejsce lata temu na
niewielkiej farmie nieopodal Arkham (no bo niby gdzie?). Na podwórze
posiadłości Gardnerów spada dziwny, świecący kamień z nieba i
wbija się w ziemię niedaleko studni. Potem po trochu „wyparowuje”,
a okolica zaczyna się zmieniać. Najpierw pojawia się blask o
kolorze, którego nie było dotąd w spektrum światła widzialnego.
Potem rośliny rosną jakieś wybujałe, ale zmienione tak, że
warzywa stają się niesmaczne, lub zgoła trujące. A potem szarzeją
i rozpadają się w proch. Coś podobnego dzieje się ze zwierzętami
i ludźmi, przy czym u ludzi rozpad zaczyna się od funkcji
umysłowych:
U Thaddeusa
wystąpił obłęd we wrześniu, kiedy wracał od studni. Poszedł z
wiaderkiem, a wrócił z pustymi rękoma, wymachując nimi i
krzycząc, to znów chichocząc lub szepcząc o „ruszających się
kolorach tam w studni”.
H. P.
Lovecraft „Kolor z przestworzy” (tłum. R. Grzybowska)
Nie będzie to wielkim
spojlerem, ani dla Ciebie zaskoczeniem, gdy napiszę, że na końcu
wszyscy giną.
I to właśnie opowiadanie
zekranizował w 2019 roku R. Stanley obsadzając w roli Nahuma
Gardnera Nicholasa Cage’a. Jeśli przeszło Ci przez myśl, że to
prosta droga do wyrżnięcia w glebę niczym meteor z opowiadania, to
muszę przyznać, że zdania są podzielone. I to pewnie tak
podzielone, jak w przypadku ekranizacji „Diuny” - między tych co
oryginał literacki znają i tych, co pierwszy raz o Lovecrafcie
słyszą (albo znają go z antyrasistowskiej chałki HBO pt.
„Lovecraft Country”).
Jako fan Cienia z Providence
obejrzałem film z duszą na ramieniu, ale finalnie mi się podobał.
Uwspółcześnienie akcji i lekka zmiana z niepiśmiennych farmerów
na nowoczesną rodzinkę, gdzie wszyscy mają jakieś tematy
skrzętnie ukrywane przed innymi – te zabiegi wyszły filmowi na
dobre. Fakt, że trochę inaczej zbudowano układ rodzeństwa
(zamiast trzech braci jest brat i siostra), to jeszcze w porządku.
Że dziewczyna ma na imię Lavinia i amatorsko zajmuje się
czarownictwem, to już głęboki ukłon w kierunku innego opowiadania
HPL pt. „Koszmar w Dunwich”. To, że „niewysłowionym kolorem”
stał się pewien odcień fioletu, to jest akurat wymuszonym
kompromisem, bo adynatochromatyka jest najtrudniejszym wyzwaniem tej
historii, a fiolet, jak się okazuje, nie jest kolorem, ale wrażeniem
mózgu, że kończy mu się widmo widzialne ludzkimi oczyma. Nie
jestem tym filmem zachwycony. Nie jestem rozczarowany, a w kategorii
„ekranizacje Lovecrafta” to już ekstraklasa.
„Stąd kolory wyszli!”. Kadr z filmu
„Kolor z przestworzy” (źródło) |
A co powiesz na historię
będącą luźnym nawiązaniem do tego opowiadania?
UWAGA:
od
tego miejsca duże natężenie spojlerów cyklu „The
Southern
Reach” Jeffa Vandermeera i
filmu „Ahihilacja” Alexa Garlanda.
Jeff Vandermeer napisał
trylogię o zbiorczym tytule „The Southern Reach”, który jest
nazwą pewnego instytutu badawczego. Kolejne powieści noszą tytuły
„Unicestwienie” („Anihilation”), „Ujarzmienie”
(„Authority”) i „Ukojenie” („Acceptance”). Powieści są…
niesamowite. Zdradziłem Ci już o co chodzi, pisząc o inspiracji
Lovecraftem, ale to nie ma wielkiego znaczenia. Na początku
pierwszej powieści zostajemy wepchnięci do Strefy X w towarzystwie
osobliwej ekipy naukowczyń, które próbują zorientować się czym
jest to miejsce. Po trochu dowiadujemy się o historiach
dotychczasowych wypraw, znajdujemy niesamowite stworzenia, miejsca
wionące grozą i miejsca zupełnie niepasujące do naszego świata.
W gruncie rzeczy atmosfera zahacza o opisy Zony z „Pikniku na
skraju drogi” Strugackich. Ze środka nie wydostaje się na
zewnątrz żaden sygnał. Ekipa badaczek szybko się rozpada, a
introspekcje i opisy przyrody, zarówno tej zwyczajnej, jak i tej
zmienionej, powodują uczucie wyobcowania i ten lovecraftowski
dreszcz grozy. No ale w końcu autor jest biologiem. Niezwykłym
zabiegiem jest także brak imion bohaterek. A gdy jesteśmy blisko
dowiedzenia się imienia narratorki („Unicestwienie” pisane jest
w narracji pierwszoosobowej), następuje unik fabularny i zostajemy z
niczym.
Druga i trzecia część
opowiadają o Strefie X i instytucie Southern Reach z innych
perspektyw – poznajemy nowych bohaterów, dowiadujemy się więcej
o przeszłości znanych. Ale wszystko składa się w jeden, duszny i
niesamowity obraz zakończony tym charakterystycznym dla Lovecrafta
akcentem położonym na bezradność wobec Nieznanego. Perfekcyjnie
wykorzystany szkielet pomysłu Lovecrafta owocuje świetną trylogią.
A potem przychodzi Alex Garland
i w roku 2018 możemy zobaczyć film „Anihilacja” z N. Portman i
O. Isaacem, który miał być ekranizacją powieści a został…
Hmmm. Nie wiem czym. Fabularnie do pierwszej części cyklu
Vandermeera ma się jak „Coś” do „W Górach Szaleństwa”.
Raczej możemy mówić o lekkiej inspiracji niż o ekranizacji.
Wszystkie panie mają imiona i nazwiska, bujna przyroda ma swoje
wizualnie piękne strony, mamy hybrydy i przykre widoki. Problem w
tym, że nie mamy tego, na czym polegała groza książki. Nie ma
odwróconej wieży, spiralnych schodów, Pełzacza z jego inskrypcją.
Nie ma Zawodzącego Stworzenia z jego przerażającą wylinką ani
jego pościgu za narratorką nocą w trzcinach. Nie ma delfina o
ludzkich oczach. Filmowy aligator o zębach rekina to nie ta sama
formuła grozy. Jest w filmie trochę body-horroru w stylu
znanym nam z filmu „Coś”, ale stonowanego, żeby zmieścić się
w kategorii PEGI 16. No i ta jego nieszczęsna latarnia morska na
końcu, estetycznie zawieszona między obrazami Beksińskiego i
Szynkarczuka, ale pozostawiająca widza w konfuzji. Z resztą jako
czytelnik wszystkich części wiem, do czego nawiązują sobowtóry w
tej scenie, ale dla widza tego filmu są one jakimś nowym,
niespecjalnie spójnym tematem. Może powiedziałbym to tak: film
wizualnie ładny, ale nie chciałbym, aby wiązano go z literackim,
świetnym pierwowzorem. Chyba dobrze się stało, że nie powstały
następne części.
O czym w zasadzie jest ten
post? O trudnościach. Lovecraft (a przed nim Chambers, Bierce,
Machen, Blackwood, po nim Vandermeer) budował grozę czysto
narracyjną. Jej przełożenie na język obrazu jest bardziej niż
trudne. Można próbować z tymi mniej wymagającymi tekstami, jak
Stanley w „Kolorze z przestworzy”. Albo można wyjąć część
historii i przebudować ją w innym sztafażu, jak Scott w „Obcym”
lub Carpenter w „Coś”. Można próbować innej drogi, jak
Garland w „Anihilacji”, ale on chyba przekombinował z częścią
psychologiczną stając w rozkroku między dusznym oryginałem a
ogólnoholywoodzkimi szablonami.
Komentarze
Prześlij komentarz