W Królestwie Zachodzącego Słońca
Pisząc tego posta jeszcze nie do końca mogę się otrząsnąć z
wrażenia nierzeczywistości ostatniej doby. I takie chyba winno być
to doznanie – misteryjne, pozarealne, przenikające do szpiku
duszy.
Ja wiem, że koncert Dead Can
Dance to nie Eleusis, ani nawet spektakl Gardzienic, ale jednak, gdy
zabrzmiały pierwsze tony utworu „Yulunga” i Lisa Gerrard zaczęła
śpiewać, przeszły mnie dreszcze,
jakich nie dostarczy mi nigdy żaden ASMR. Ale od początku.
Nie
bywam ostatnio na koncertach. Też prawda, że koncerty się ostatnio
nie odbywały zbyt często. Dmuchając więc na zimne przybyłem do
łódzkiej Areny zdecydowanie przed czasem i to całkiem celowo.
Zebrany na godzinę przed
otwarciem obiektu tłumek wydał mi się cokolwiek zabawny. Były
wytatuowane typy, ogolone i z brodami, w czapeczkach, kapturach,
krótkich spodniach, dziwnych gaciach przypominających piżamy,
dziewczęta z kolczykami i piercingami rozsianymi po twarzach i
patrząc na nich nie zgadłby człowiek, czy to będzie koncert
black-metalowy czy nu-metalowy. Ale to była zdecydowana mniejszość.
Trzon stanowili ludzie wyglądający kubek
w kubek jak ja, a wcale nie
sprawdzałem obowiązującej stylówy: czarne spodnie, czarna
koszula, t-shirt (czarny) z nazwą zespołu lub okładką płyty (lub
hermafrodytycznym godłem tej trasy – jak w moim przypadku) i to
wszystko zwieńczone siwiejącą łepetyną 40+. To nasz zespół i
czas naszej muzyki. (tak, wiem, mało inkluzywne, heh).
Nie
mogę nie wspomnieć o ubiorach bardziej wyrafinowanych, które
występowały w pojedynczych egzemplarzach. Młoda dama (jeszcze
chyba nastoletnia, co dobrze świadczy o ciągłej atrakcyjności
DCD) przyszła ustylizowana na członkinię bułgarskiego zespołu
pieśni i tańca, co miało swoje uzasadnienie w twórczości
zespołu. Niestety, z
jakichś przyczyn, gdy już opuszczaliśmy halę po koncercie, tkwiła
na
swoim miejscu w stanie silnego focha. Nie wiem, czy rozczarował ją
występ, czy jej towarzysz, czy
powód był jeszcze inny.
Między otwarciem bram a koncertem
DCD minęły dwie i pół godziny. Z uwagi na fakt, że nie wolno
było wnosić własnego jedzenia ani napojów, ale na
miejscu były chipsy, nachosy i – między innymi – piwo,
atmosfera dość szybko stała się grillowo-piknikowa. Ludzie
spacerowali sobie, gadali, opowiadali o chorobach swoich zwierząt,
najlepszych deskach na tarasy domów, dyskutowali ile piwa należy
przynieść ze sobą na płytę, żeby potem nie chodzić. To
niestety wpłynęło na odbiór supportu, którym była tego dnia
Astrid Williamson – szetlandzka artystka, która jednocześnie
uczestniczy w koncertach DCD jako klawiszowiec. Jeden z trojga. (nie,
nie znam przyzwoitego feminatywu do rzeczownika „klawiszowiec”).
Astrid wyszła na godzinę przed
zasadniczym koncertem i gdyby nie zgaszono świateł do jej występu,
to mało kto by zauważył, że występuje. Nie oświetlono sceny
poza jednym reflektorem, artystka był sama, grała różne swoje
utwory, to na gitarę, to na fortepian (tu w postaci syntezowanej),
trochę je omawiała, pożaliła się, że dystrybucja nie zdążyła
z jej najnowszą płytą, więc nie ma jej w merchu na stoisku, ale
zachęca do słuchania. Zagrała kilka fajnych utworów, zupełnie w
innym niż DCD stylu, które i tak utonęły w pikniku
przedkoncertowym. A co gorsza, zeszła ze sceny po połowie godziny i
znów włączono świtała. Po kwadransie chyba nikt nie czuł, że
ktokolwiek tu chwilę temu grał. Szkoda.
Zaczęło
się po dwudziestej
pierwszej. Jak już
wspomniałem, „Yulunga” otwierała koncert. Po
niej „Amnesia”, „Mesmerism”, „The Ubiquitous Mr. Lovegrove”
– od jakiegoś czasu standardowy dla tej grupy naprzemienny podział
piosenek śpiewanych przez Lisę i Brendana. Ale cechą tej trasy
było to, że po swoich utworach w pierwszej części koncertu Lisa
znikała prędziutko za kulisami. Wiem, że w Pradze część fanów
odebrała to jako wyraz animozji między dwojgiem głównych
wykonawców. To
znaczy, że nie słyszą jej
głosu, lub brak empatii
utrudnia im zrozumienie tego co się dzieje. A słychać to było w
jednym ze sztandarowych utworów Lisy: „Persian Love Song (The
Silver Gun)”. Znam z płyt (bo jest i na albumie DCD „Toward the
Within” i na jej solowym „The Mirror Pool”) każdy
dźwięk, każdą sylabę
tego glosolalicznego utworu. I słyszałem w czwartek, jak brakuje
jej oddechu. Jak nie ma siły przejść w niektóre rejestry. Nie
utrzymuje dźwięku tyle, ile chciałaby,
by trwał. Melizmaty nie wygaszają
lotu szybując długimi
pasażami, lecz urywając się twardo przyziemiają. Nie ma już tej
mocy, co niegdyś. Ale dała z siebie wszystko co mogła. Ale
i to było przepiękne. I
tak siła
jej głosu przetaczała się po synapsach i wyrywała z naszej
rzeczywistości. Biorąc pod uwagę siermiężną oprawę w postaci
typowej hali-do-wszytskiego, bo Atlas Arena przypomina remizę na
dziesięć tysięcy osób, najlepiej było zamknąć oczy, by dać
się unieść dźwiękom. Mówiąc o głosie Lisy trzeba podkreślić,
że zwłaszcza ten utwór
jest wyjątkowo dla niej
trudny, bo wykonuje go
kompletnie sama. Jest tylko jej głos. Drugi jej
popisowy kawałek „do
pary”, czyli „Sanvean” wykonuje już
przy wsparciu syntezowanych
smyczków. Muzyka wykonywana wtedy przez Julesa
Maxwella i Astrid Williamson pomaga jej nieco podeprzeć głos i
łagodzi niektóre niedostatki. Przy „Persian Love Song” nie ma
tego komfortu. Dlatego prędziutko zmykała za kulisy, by nie
nawilżać krtani na oczach publiczności. Król-ona
(nieprzetłumaczalny zwrot „she-king”, który należał się m.
in. naszej królowi
Jadwidze) w swym zielonym, wzorzystym płaszczu nie powinna płukać
gardła ostentacyjnie na oczach poddanych, prawda?
Z ciekawostek chętnie wskażę na
rearanżacje utworów i przeróbki. „In Power We Entrust the Love
Advocated” został nie tylko inaczej zagrany, ale Brendan dołożył
jeszcze partię tekstu, którego oryginalnie nie było. Podobnie w
„Opium” zmienił
całkowicie pierwszą zwrotkę, ku zdumieniu bardziej świadomej
części publiki. Wygrzebano z zamierzchłej przeszłości utwór
„Bylar”, który wyszedł świetnie. Ale zaskoczył mnie
całkowicie jedyny utwór z „Dionysusa”: „Dance of the
Bacchantes”. Okazało się, że jego potencjał rytualno-koncertowy
jest co najmniej równy, a
nawet chyba
przewyższający, legendarną
„Cantarę”
(ona
też rozbrzmiała). Bo też jest różnica, gdy słucha się płyty w
zaciszu pomieszczenia, a gdy widzi się cały zespół zespojony
plemiennym rytmem, jednocześnie wykrzykujący, jednocześnie
wykonujący podobne gesty. Szkoda, że nie udało się przy tym
utworze zarazić publiki klaskaniem do rytmu. Ale jednak ten właśnie
rytm nie jest tam na tyle prosty, by kilka tysięcy ludzi
zsynchronizowało się w kilkanaście sekund. Wielka szkoda.
Na koniec podstawowej części zabrzmiał „Host of Seraphim”,
utwór dla mnie wyjątkowo ważny. Wyjątkowo osobisty. I wspaniale
było mi słuchać, jak Lisa z towarzyszeniem głosów Brendana i
Julesa czysto przechodzi przez tę, nomen omen, niebiańską
kompozycję.
Dziękuję.
Potem była chwila pustej sceny,
ręce bolące od oklasków i zespół wrócił na bisy: „Children
of the Sun” i „The Wind That Shakes the Barley”. Publiczność
ruszyła ze swoich krzesełek pod scenę, wszyscy bez żenady
wyciągnęli ręce z komórkami i zaczęli nagrywać zespół. Aby
bliżej, wyraźniej, ku pamięci.
Ostatnim
utworem bisu było „Severance”. Kiedyś kolega powiedział, że
jego marzeniem byłoby usłyszenie jak Brendan Perry śpiewa to w
oliwskiej katedrze z towarzyszeniem tamtejszych organów i rozumiem
go doskonale. Ale tym razem mieliśmy tylko halę w Łodzi i
zsyntezowany dźwięk organów. I dotyk smutnego piękna w sposobie
wykonania. Na początku cały zespół stanął na swoich miejscach
zwracając się ku Brendanowi. Ten podszedł do mikrofonu i
rozpoczął. Jeśli ktoś nie kojarzy treści tekstu, to w wolnym
tłumaczeniu zaczyna się tak:
Rozdzielenie.
Wędrowne ptaki wzywają nas do odlotu,
Lecz wciąż tu stoimy
Odurzeni strachem przed lataniem.
Nadciągają
Wichry zmian pochłaniających świat,
Gdy kulimy się
W cieniu przemijającego lata (…)
DEAD CAN DANCE „Severance” (tłum. własne)
Po chwili dołączają
do niego kolejni członkowie zespołu: Lisa głosem, muzycy – każdy
swoim instrumentem. Jeśli znasz oryginalny utwór, pamiętasz jego
dźwiękowe ogołocenie: głos i organy. W tej aranżacji każdy na
scenie miał swój wkład w tę piękną i melancholijną pożegnalną
pieśń.
Miałem wrażenie
wyjątkowo osobistego pożegnania. Wiele lat mogliśmy się cieszyć
słońcem ich występów na żywo. Ja się załapałem na schyłek,
gdy tytani opadają już sił – nie z tych twórczych i
intelektualnych, bo „Dionysus” to płyta niesamowicie
wyrafinowana (do tego stopnia, że zaskakująco nieczytelna w
pierwszej lekturze, a dla fanów pierwszego poziomu – nudna i
przekombinowana). Ale gdy słychać, że Lisa nie ma już tego
szaleństwa w głosie i nie może ciągnąć melizmatów tak długo
jak kiedyś, gdy spłaszcza się dynamika jej głosu, brakuje tchu.
Muzycy towarzyszący też nie są młodzieńcami. Najmłodsza z nich
jest Astrid Williamson, która już przekroczyła pięćdziesiątkę.
Czytając na Reddicie wypowiedź fana o praskim koncercie, który
odbył się dwa dni wcześniej niż łódzki, uznaję za mocno i
niezasłużenie krzywdzącą opinię, że zespół przyjechał tylko
po kasę i brak im zaangażowania. Zrobili co mogli i zrobili to
świetnie, na ile pozwalały im siły.
Nawiązując do
tytułu słynnej płyty „Within the Realm of Dying Sun” –
słońce zespołu Dead Can Dance nie umiera. Jednak czas jest
nieubłagany i ono już zachodzi. Ale jest to piękny zachód.
Pięknie napisane. Słońce każdego w końcu zachodzi. Dobrze jest dostrzec wyjątkowość każdej chwili.
OdpowiedzUsuń