Magazyn osobliwości
Pożyczył mi przyjaciel książkę Jerzego Kosińskiego. Pominę
moje skandaliczne opóźnienie pomiędzy momentem wypożyczenia a
rozpoczęciem lektury. Przejdę do sedna.
Czym jest recenzja? Na wszelki wypadek nie czytam słownikowej
definicji. Poprzestanę na moim, kalekim, rozumieniu. Czy recenzja ma
być wyrokiem? „Podoba mi-się/ Nie podoba mi-się; niepotrzebne
skreślić”? Sentencją wyroku z uzasadnieniem: „podoba mi się,
bo...”? Jak to szło w szkolnych zadaniach? „Uzasadnij odpowiedź
wykorzystując dostępne źródła”? A może recenzja ma być
przybliżeniem treści bez spoilerów? To by z niej czyniło
rodzaj sympatycznego kalamburu wciągającego odbiorcę w zabawę, w
której wyniku zdecyduje, czy chce się zapoznać z danym utworem,
czy nie. Chyba lepiej, niż subiektywny wyrok? A może recenzja winna
być pogłębionym zastanowieniem nad treścią? Takim „co autor
chciał powiedzieć”, ale bez sztubackiego stresu i zastanawiania
się, co Pani Od Polskiego chce usłyszeć? Może to już za daleko.
Może to już protoesej, a nie recenzja? Co zatem przeczytacie
poniżej? Nie będę nazywał.
Rzecz dotyczy powieści „Cockpit”. Czy powieści? Ano właśnie.
Rozsiadłem się wgodnie w fotelu i zagłębiłem w lekturze. Oto
mamy początek w niezwykle dla mnie apetycznej narracji
drugoosobowej, która już po kilku stronach traci swego adresata
zamieniając się w pierwszoosobową gawędę prowadzoną przez
tajemniczego narratora na temat wypadków jego „życia”.
Cudzysłów jest tu bardzo istotny, ale uratuję tę myśl później.
Czym dalej brnąłem w treść, tym bardziej byłem skonsternowany.
Potem konsternacja przemieniła się w irytację, aby przejść do
desperackiego marszu, brnięcia przez kolejne przypadki, aż na
koniec objawi się jakiś sens, klamra, zwrot akcji, choćby inwazja
Marsjan. Ale nie. Zamknąłem książkę z pełnym przekonaniem, że
przeczytałem literacki odpowiednik okładki albumu „Last Rights”
SKINNY PUPPY. Skład osobliwości, odrażających, dziwnych,
niepokojących, bluźnierczych, nieludzkich.
No i tu zacząłem się zastanawiać znów.
Mogła by to być okładka książki Kosińskiego. Bez wielkich retuszów. (źródło) |
No bo właściwie kim jest
narrator? Wiemy o nim tak dużo i tak mało. Znamy jego upodobania,
fascynacje, historię jego ucieczki przez Żelazną Kurtynę, jego
pożądania, fetysze. Obserwujemy jego chore zabawy i na koniec nie
wiemy nawet jak ma na imię. Ale czy ma jakieś imię?
Pytam o tzw. prawdziwe
imię, bo dokumentów
tożsamości w swym „życiu” miał wiele. Różnych. Czy ma
prawdziwe imię?
Chyba nie. Bo nie jest człowiekiem.
Pokazałem kiedyś komuś jak
można policzyć czas, w którym dzieją się przygody Koziołka
Matołka na podstawie samego tekstu i że okres ten nieco nadwyręża
czas życia przeciętnej kozy. Nawet nie próbuję zliczyć ile czasu
trwają wszystkie te przypadki opisane w książce. Nie mogę nazwać
tego „fabułą powieści”, bo to nie jest powieść, ani nie ma
fabuły – to ciąg wydarzeń, które tworzy i prowokuje narrator.
Którymi kieruje w swej schorzałej żądzy kontroli. Bo musi stanąć
na jego. Wielki Manipulator. Wielki Deprawator. Czas, który zajęłoby
normalnemu człowiekowi dokonanie tych wszystkich nieprawości
przekroczyłby dobrze ponad setkę lat. Nie licząc młodości. Gdy
się dowiadujemy, że tu spędził kilka lat, tam spędził kilka
miesięcy, w gruncie rzeczy na zabawie, jak z nauką jedynego skoku
na nartach, tylko po to, by doprowadzić do kalectwa kilku zbyt
pewnych siebie młodzieńców, to automatycznie zastanawiam się, czy
doprawdy warto na to poświęcać czas? Owszem. Jeśli się jest
nieśmiertelnym. Nieśmiertelni są znudzeni, zblazowani,
zdeprawowani. Mówią o tym greckie mity, mówi o tym Castaneda. No
dobrze, ale. Prócz nieśmiertelności trzeba jeszcze mieć za co to
robić. Narrator może i nie ma imienia. Ale ma czas i pieniądze.
Furę pieniędzy. Już pierwsza deklaracja budzi zdumienie:
Komorne płacę za trzy lata z
góry. Deponuję także w administracji budynku sporą sumę na
opłacenie rachunków za wodę, ogrzewanie, telefon i kablową
telewizję. Właściciele kamienic bardzo sobie cenią ten dopływ
pieniędzy (...)
J. Kosiński „Cockpit”
Widać – to nie jest jednorazowy
wybryk. Liczba mnoga w słowie „właściciele” wskazuje, że to
jego zwyczaj. A jeszcze dysponuje pieniędzmi na zakupy
wymyślnych urządzeń, sprzętu najwyższej jakości, wystawne życie
i na zwyczajne przekupstwa.
Kim jest narrator? Najłatwiej byłoby przyjąć proste założenie:
diabłem. Nie takim rogatym, ale takim prosto nieludzkim, jakiego
zagrał Al Pacino w „Adwokacie diabła”. Traktującym ludzi jako
łowną zwierzynę. Mógłby być nawet inkarnacją Nyarlathotepa (na
okładce płyty po lewej stronie widać figurkę przypominającą
rzeźbę Wilcoxa przedstawiającą Cthulhu z lovecraftowskiego
arcyklasyka). Rzecz warta zastanowienia. Wszak już w „Wystarczy być” główny bohater nie może być brany poważnie jako człowiek
z krwi i kości. Dlatego życiem jest to jedynie w cudzysłowie. Kosiński pcha między ludzi archetypiczne pałuby,
by pokazać interakcje świata z awatarem pewnych, mocno
destylowanych cech. I to jest u Kosińskiego najcenniejsze. To jego
wkład w światową literaturę.
Problemem jednak jest forma. „Cockpit” to szkicownik, z którego
dałoby się wypracować kilkanaście powieści i pół setki
nowelek. Zamiast krwistej literatury dostajemy brulion autora, który
w pierwszoosobowej narracji zaledwie szkicuje nam jakąś sytuację.
Czytelnik nie dostaje nic, czym mógłby się zachwycić, lub czym
mógłby się wzburzyć. Wyobrażam sobie, jak byłaby rozegrana
wewnątrz „Cockpitu” „Zbrodnia i kara”: „Zatłukłem ją
siekierą, żeby sprawdzić, czy mi się to uda zrobić bez większych
wyrzutów sumienia. A ponieważ śledztwo strasznie się ślimaczyło
i było wyjątkowo nieudolnie prowadzone, postanowiłem się przyznać
sam”. Aż się prosi zacytować klasyka z Latającego Cyrku Monty
Pythona: „… a ten Hitchcock rozciągnął to do dwóch godzin i
stracił całe napięcie”.
Czyli? Podobało mi się, czy nie? Jaki werdykt? Chcę jakoś
wybrnąć, milczeniem osłonić szatański pomysł i ciężką formę.
Ale za plecami stoi wujek Staszek, który nieźle umi w internety
i rzuca krótko: „Suche. Nie polecam.” Ale to jego zdanie. Tylko
jego.
Komentarze
Prześlij komentarz