Płacz, jako i ja płaczę
Miałem
napisać recenzję filmu „Gra Endera”. I to głęboko
niepochlebną. Jako długoletni admirator tej powieści, zdając
sobie sprawę jak dalece mnie ona ukształtowała, przeżyłem
głębokie rozczarowanie jej ekranizacją. Było tak głębokie, że
wyprodukowałem dwie strony maszynopisu gęstego od żółci nim
zorientowałem się, że piszę dla kogoś, kto zna książkę ze
szczegółami na wyrywki. De facto – dla siebie. Dopisałem
wtedy szybko jeden akapit mający unaocznić skalę ekranizacyjnej
katastrofy poprzez porównanie do motywu, który wszyscy znają i
zabrzmiał on tak:
Wyobraźcie
sobie „Władcę Pierścieni”, w którym Frodo wychodzi rano z
domu w towarzystwie Sama, po drodze dołącza do niego Legolas, a po
krótkim pikniku w deszczowych, niegościnnych górach, wspinają się
na wulkan i wrzucają tam jakiś pierścionek. Na koniec Frodo
odpływa małym jachcikiem z jakiejś przystani w kierunku horyzontu.
Taka jest kinowa „Gra Endera”.
Ostatecznie
stwierdziłem, że tekst jest zbyt marnego poziomu, aby zajmować
miejsce na blogu i Twoją uwagę (jakby ten post był lepszy...),
poza tym stanowił jeden długi spoiler do powieści i filmu
jednocześnie.
Całkiem
niedawno czytałem na histmag.org recenzję książki Jakuba Witczaka
pt. „Sarmacki republikanizm”. Recenzję również nie do końca
pochlebną, której autor, aby przybliżyć swój obraz recenzowanej
książki napisał tak:
Czytając
Sarmacki republikanizm miałem wrażenie, że miłość jest ślepa.
I nie ma tu znaczenia czy obiektem westchnień jest dziewoja czy też
Rzeczpospolita Obojga Narodów. Czytając książkę Witczaka
wyobraziłem sobie następującą scenkę rodzajową. Przybiega do
mnie młody człowiek, który mówi że w teatrze zobaczył
mickiewiczowską Telimenę. Mówi, że nie rozumie czemu
nieprzychylni jej ludzie nazwy ją wredną wdową i plotkują o
licznych mężach nieboszczykach. Wylicza, że piękna, cudowna,
olśniewająca, etc. Ja tymczasem znam panią Telimenę, ba uważam
się nawet za jej przyjaciela. Nie raz w jej salonie byłem i nie raz
rozmawiałem na różne tematy. Wiem że jest to sympatyczne, ale
bardzo złośliwe babsko. Do tego siwiejące, ze zmarszczkami i bez
kilku zębów.
Takim
stosunkiem autor darzy I Rzeczpospolitą. Uważa, że broni jej przed
hordą oprawców którzy bezlitośnie krytykują obiekt jego
westchnień.
Rozumiem
Witczaka, podobnie zresztą jak mogą go zrozumieć wszyscy ci,
którzy swego czasu przeżyli czas bezgranicznej fascynacji
sarmatyzmem. Od tego czasu jednak minęło kilka lat i wiele czasu w
którym zrozumiałem kilka rzeczy. Mówiąc precyzyjnie: szczerze
polubiłem panią Telimenę ale nie mam zamiaru być jej
bezkrytycznym adoratorem.
Jakub Witczak – „Sarmacki Republikanizm” – recenzja
dostęp
z dnia 23.05.2016 r.
Mamy
do czynienia z tym samym mechanizmem. Chodzi o wyindukowanie
w czytelniku (szerzej: w odbiorcy) emocji, które chciałby
autor (nadawca) przekazać.
Słowo-klucz to indukcja.
Podobnie jak logiczna,
czy
jeszcze bardziej
ta elektromagnetyczna.
Nadawca chce się podzielić
emocjami, więc sprowadza je do „wspólnego mianownika”,
przekazuje odbiorcy komunikat, o którym wie, że wywoła tę emocję.
Treść komunikatu nie odpowiada kontekstowi. To sposób przyjęcia
komunikatu staje się najważniejszy. To żywe zastosowanie
mechanizmu „hodowania gałęzi pojęć”, o którym już wspominałem przy okazji kupowania jabłek. Mechanizmu,
który zdaje się być podstawą bardziej wysublimowanych form
porozumienia, jakimi są metafora i alegoria. Taka nasza
wewnątrzjęzykowa magia sympatyczna.
Takie nasze małe voodoo.
Oto mamy jakąś emocję,
którą nadawca chciałby przekazać, więc nakłuwa woskowo podatną
laleczkę słów, na podstawie których odbiorca wytwarza sobie nową
gałązkę na gałęzi kontekstu całej wypowiedzi. Gałązkę
emocji.
Opowiadano
mi kilka tygodni temu w luźnej rozmowie o zadaniu, które ponoć
pojawia się w rozmowach kwalifikacyjnych pewnej korporacji.
Polecenie brzmi: „opisz smak czekolady osobie, która nigdy jej nie
jadła”. To mutacja dość znanego problemu, który w innych
postaciach brzmi „opisz kolor niebieski nie posługując się
nazwami innych barw”, albo „opisz różnicę między lewym
i prawym” etc.
Ponieważ rozmowa była towarzyska i nader luźna, więc pokusiłem
się o odpowiedź poprzez
analogię niezbyt
wyrafinowaną kulturowo, lecz bardzo obrazową, co jakoś tam
skłoniło rozmówcę do śmiechu i warunkowego uznania mojej
wypowiedzi (to oznacza, że w kontekście rozmowy kwalifikacyjnej
pracy bym nie otrzymał). Nie,
nie opisałem smaku. Opisałem zmysłową analogię rozkoszy
spożywania czekolady. Tak
naprawdę, w tej klasie zadań bez użycia analogii i metafor nie da
się zrobić nic. Jeśli się nimi nie potrafisz posłużyć –
leżysz. Chyba też na tym polega sekret dobrego nauczania. Bo
ja wiem, jako inżynier, jak opisać kolor niebieski za pomocą pojęć
fizycznych z podaniem długości fali światła. Ale to nic nie da.
Nie zaszczepię tym u odbiorcy żadnego pojęcia.
Na
koniec chciałem zwrócić
uwagę na jedną rzecz w obu
tekstach: słowo-detonator.
Słowo, które staje się rozkazem dla percepcji do przejścia w tryb
analogii-alegorii. Słowo to
brzmi „wyobraź”. Mogą być inne. Może być to fraza „to tak,
jakby”, lub podobna. Chcąc podeprzeć się konkretem sięgam na
półkę po powieść, w której ów detonator jest subtelnym
refrenem - „Ślepowidzenie” P. Wattsa. Narratorem jest w niej
Siri Keeton, „żargonauta”: człowiek (czy jeszcze człowiek –
to jedno z pytań w tle tej doskonałej powieści), którego zadaniem
jest pośrednictwo w skutecznym przekazywaniu informacji pomiędzy „ludźmi”, którzy
z różnych powodów nie potrafią się między sobą zrozumieć:
synestetyk, osobowość wieloraka, nieszablonowa pani major i…
wampir, taki z zębami, co to pija krew. Pierwszy rozdział (nie cała powieść) zaczyna się od zdania:
Wyobraź sobie, że jesteś Sirim Keetonem.
Nic to jeszcze dla nas nie znaczy. Główny nasz bohater co
jakiś czas rozpoczyna wypowiedź od słów „wyobraź sobie, że
jesteś”. Ostatnie zdanie powieści, spinające ją klamrą brzmi zaś:
Musicie sobie po prostu wyobrazić, że jesteście Sirim Keetonem.
Masz,
Czytelniku, znów wyobrazić sobie, że stajesz się postacią narratora. Ale już nie jakiegoś nieznajomego, którego podsuwa Ci autor, ale kogoś
którego oczyma od kilkuset stron oglądasz cuda i grozę Obcego. To
tak, jakbyś patrzył na lwy na arenie cyrkowej, a on nagle posyła
Cię na nią bezwzględnym kopniakiem między glutea
maxima.
Pan Peter Watts jest biologiem morskim, a posługuje się strukturą
języka niczym jego arcymechanicy, jak profesorowie Italo Calvino i
Umberto Eco.
Czaisz?
Teraz chcę przeczytać książkę i obejrzeć film - w tej kolejności. Choć pewnie skończy się na tym, że najpierw zobaczę film. Swoją drogą - Harrison Ford w kiepskim filmie...? Szczerze mówiąc, miałam wrażenie,że nie okaże się zbyt dobry, ale Harrison Ford w kiepskim filmie...? Nie czaję. :))))
OdpowiedzUsuńNo niestety. HF w filmie, który byłby nawet dobry, gdyby nie było książki. Właściwie to Ford i wytatuowany na całej twarzy Kingsley ratują aktorsko przedsięwzięcie, w którym Głos Sumienia, major Anderson, z mężczyzny (w książce) staje się ciemnoskórą, troskliwą kobietą. Skisłem. Ale książka - must read. A po niej na odtrutkę... inna książka. Ale to jak już do tego dojdzie :-) Film... Zdecydowanie po książce. Bez powieści trudno ogarnąć prawdziwe znaczenie niektórych scen i wypowiadanych kwestii.
UsuńCzytałam "Grę Endera" lata świetlne temu, potem pozostałe części, nie pamiętam tylko, czy sięgnęłam po wszystkie, to naprawdę było dawno. Ponieważ powieść należy do tych, które na długo pozostają w pamięci, czekałam na ekranizację, odkąd o niej usłyszałam. Hm. Na premierze tv usnęłam, chyba około połowy filmu. O czym to świadczy? :-) Moim zdaniem odarto tekst ze wszystkiego, co wykraczało poza linearną akcję, i jak to często bywa, otrzymaliśmy produkt dla każdego. Spłycony, jednoznaczny tekst kultury z młodzieżowym bohaterem i fajerwerkami, czyli efektami specjalnymi (marne te efekty; w filmie wszystko już było i trudno mnie zaskoczyć). Jako czytelniczka powieści, ale nie zagorzała fanka, miałam konkretne (wygórowane) oczekiwania, bo uważam, że "Gra Endera" to klasyka właśnie na miarę powieści Tolkiena, Asimova, Sapkowskiego, Dukaja. Tymczasem dostałam filmik rozrywkowy, prościutki, nudny, przeznaczony dla bardzo młodego widza, który spodziewa się akcji, przygody i niewiele więcej, i zapewne nie czytał książki. Jeśli chodzi o Harrisona Forda i jego grę – cierpię na specyficzny syndrom filmowego déjà vu. W ogóle mam problem z aktorami, których widziałam w wielu filmach o podobnej tematyce, bo zlewają mi się w jedną postać, tracąc tym samym wiarygodność. Mimo to planuję obejrzeć ten film do końca, choć dopiero za jakiś czas. :-)
OdpowiedzUsuńNo cóż. "Gra Endera" jest powieścią tej klasy co "Diuna". NIGDY nie wybaczę Lynchowi tego łajna, które nakręcił pod tytułem powieści Herberta. Do "Diuny" i "Gry Endera" potrzeba HBO z ich ręką do doboru scenarzystów i budżetem, który pozwoli na serialowy fresk, niczym "Gra o tron".
UsuńWidziałam "Diunę" Lyncha i wersję serialową z 2000 roku. To koszmarki, a ponieważ tę serię darzę szczególnym sentymentem, zwłaszcza pierwszy tom, nie było mi do śmiechu ani z powodu obsady, ani sposobu ukazania świata (pamiętam, jak czekałam na piaskale i jak się rozczarowałam), ani wierności oryginałowi. W kwestii seriali HBO mam podobne zdanie. Ostatnio zastanawiałam się nad fenomenem "Gry o tron". Nie znoszę tasiemcowatych seriali, a temu jestem wierna. Przyznaję też, że serię "Pieśń lodu i ognia" skończyłam czytać na czwartym tomie i raczej nie sięgnę po następne. Widać wyraźnie, że o ile serial trzyma równy poziom, o tyle u Martina coraz więcej jest dłużyzn i skrajnie różnych punktów widzenia. Autor mnoży nowe postacie, do których jakoś nie mogę się przywiązać, rotacja jest stanowczo za duża. ;-) A twórcy serialu dają sobie z tym świetnie radę. Pozostaje więc czekać, aż HBO zrobi ekranizację "Gry Endera", "Diuny", a ja chętnie podpowiedziałabym jeszcze kilka tytułów. :-)
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za zwłokę w odpowiedzi. Ale ciekaw jestem, jakie to jeszcze tytuły?
Usuń