Na STARych śmieciach
Uwaga!!! Poniższy tekst
może zawierać i zawiera spore ilości faktów fabularnych
pochodzących z filmu „Gwiezdne wojny VII: Przebudzenie Mocy”.
Przed przeczytaniem skonsultuj się z lekarzem, lub farmaceutą,
gdyż każda z tych informacji może wywołać szereg
psychofizycznych stanów od irytacji, po rozczarowanie.
Innymi słowy: nie chcesz
znać fabuły – nie czytaj.
O czym mógłby być
ostatni wpis tego roku, jeśli nie o siódmej części „Gwiezdnych
wojen”?
Gdy już umilkną
uciszające, acz potrzebne, atyspoilerowe posykiwania, gdy opadnie
entuzjazm wywołany faktem, że wreszcie mamy nową historię, bez
powtórek i konfrontacji z kilkudziesięcioletnim kanonem, ludzie
zaczną „Przebudzenie Mocy” traktować bardzo oschle. Nihil novi
sub astris, powiedzą. Wszystko już było. I nie da się zaprzeczyć,
że mają rację.
Ale czy to źle?
Co tak naprawdę
uczynili twórcy filmu? To czego się współcześnie czytelnicy
Cortazara spodziewają po lekturze „Gry w klasy”: że z tych
samych elementów, lecz poprzestawianych da się ułożyć inną
historię. U Cortazara tego nie znajdziemy, a u Abramsa – tak.
Po wczorajszym seansie
mam nieodparte wrażenie, że brakuje mi tylko zamrożenia kolejnej
osoby w karbonicie. Choć pewnie śmierć Hana Solo jest tego
ekwiwalentem. Śmierć za hibernację? Tak. Bo tylko śmierć mogłaby
być mocniejszym uderzeniem w lubianego bohatera. Bo też w
„Przebudzeniu Mocy” wszystko jest większe, lepsze, bardziej
zabójcze. Nędza pustyni, na której wychowuje się Rey, jest
wyraźniejsza, niż na Tatooine, Kylo Ren jest okrutniejszy niż
Vader. Znów ten zły nosi czarną maskę i znów przesłuchuje tę
dobrą dziewczynę. Znów ktoś władający Mocą tłumaczy
szturmowcom, że mają zrobić coś nieregulaminowego, a Brienne z
Tarthu trafi nawet do zgniatarki na śmieci. Znów droid przenosi
najważniejsze informacje, ale droid jest sympatyczniejszy. Źli
przemieszczają się po galaktyce czymś dużym, kulistym i
niszczącym, ale jest to bardziej niszczące (cztery planety
odparowane jednym strzałem). I też dało się to rozpirzyć, lecz
wybuch był większy i okazalszy. Ale znów, żeby to załatwić,
trzeba było wylądować na powierzchni. I coś tam wysadzić. Znów
u Złych zaistniał konflikt między pionem wojskowym a
ideologicznym, jak w podstawowej trylogii, gdzie najbardziej
charakterystyczną sceną jest wystąpienie admirała Conana Antonio
Mottiego przeciw religii Sithów, zduszone – z niezwykłą
dosłownością – przez Dartha Vadera.
Szach mat, ateiści! (cyt. z Darth Vader)
Chociaż Kylo Ren nie wypłacił
generałowi Huxowi z dyńki, jak się tego można było po
angstującym, zakompleksionym nastolatku spodziewać, lecz Hux, który
przybiega do Snokea naskarżyć na Kylo Rena, też od standardów
gimnazjalnych nie odstaje. Znów mamy „sierotę Mocy” (chyba
niepełna rodzina jest w tym uniwersum jakimś warunkiem wybitności),
znów mamy knajpę przemytników, znów Han Solo podpada jakimś
gwiezdnym gangsterom. Tym razem dwóm bandom naraz. Znów Leia stoi
na czele jakiegoś ruchu oporu, a bitwy X-wingów z TIE-fighterami są
silnym punktem batalistycznym filmu.
Czy zatem jest źle?
Kilkanaście lat temu
nakręcono film „Blues Brothers 2000”, który był kontynuacją
„Blues Brothers”. Był dokładnym powtórzeniem pierwowzoru,
tyle, że bez świętej pamięci Johna Belushi. Ja bawiłem się na
nim doskonale. Gdy zapytano, czy nie przeszkadza mi to, że tę
historię już znam, powiedziałem, że to tak, jakby twórcy
wstawili nową lokomotywę na istniejące tory. Krajobraz, stacje,
rozjazdy – to się nie zmieniło. Mamy tylko nowszy, młodszy skład
na tych szynach. Podobnie, a nawet lepiej jest z „siódemką”.
Mamy te same elementy, zazębiane pokolenia bohaterów i nowe (choć
nieoryginalne) wątki.
Jest dobrze.
PS.
Co jeszcze łączy
„Blues Brothers” i „Gwiedzne wojny”? Carrie Fisher. I
szczerze mówiąc, jej rola z „Blues Brothers” bije na głowę
całe jej czterofilmowe księżniczkowanie.
Komentarze
Prześlij komentarz