Temat na stronę
Gdy Umberto Eco wydał „Cmentarz w Pradze” wybuchła wrzawa: że za grube, że za ciężkie, że właściwie to o co chodzi, że po grzyba ten pamiętnik itd. I na koniec konkluzja, że takie bełkoty satysfakcjonować mogą jedynie zboczonych wykształciuchów, a ludzie to wolą jakąś lekką i zgrabną historyjkę o współczesności. I może jakiś kryminał.
Gdy Umberto Eco wydał „Temat na pierwszą stronę”, który jest krótką, zgrabną opowieścią o tym jak się „robi” dzisiejszą prasę, z wątkiem spiskowym i morderstwem, to nikt nic nie powiedział. Kilka osób ziewnęło i przeszło nad książką do porządku dziennego.
To nie fair.
Do rąk dostajemy książkę „podwójnego zastosowania”. Osoby zainteresowane prostszą rozrywką otrzymują nienajgorzej skonstruowany thriller zaczynający się od tego, że głównemu bohaterowi zabrakło rano wody w kranie. A wieczorem była. Może wzruszylibyśmy ramionami (i on też), gdyby nie fakt, że przyczyną braku wody było zakręcenie zaworów w mieszkaniu. To oznacza, że ktoś w mieszkaniu był w nocy, gdy nasz bohater pochrapywał sobie pokrzepion butelczyną whiskey. Ponieważ nic nie zginęło, zaczynają się domysły: po co wchodzili, czego szukali, czy przypadkiem nie było to związane z zasztyletowaniem redakcyjnego kolegi, który – być może – wpadł na trop pewnego spisku... I tu następuje flashback do wydarzeń związanych z powstawaniem pewnego dziennika. Główny bohater jest tam pewnego rodzaju asystentem redaktora naczelnego, który ma za zadanie napisanie książki o powstawaniu dziennika. Tymczasem kolegium redakcyjne zbiera się i produkuje tak zwane „numery zerowe”, czyli projektują wydania swej gazety takie, jakie ukazałyby się ileś tam dni, czy też miesięcy temu. W ten sposób, na starych wiadomościach, docierają się zarówno dziennikarze między sobą, jak i z wydawcą gazety, dość tajemniczym Prezesem, z którym kontakt utrzymuje tylko rednacz. Czytelnik zostaje poczęstowany gorzką pigułką (biorąc pod uwagę szczupłość powieści, to taka większa kapsułka) uświadamiającą jak funkcjonuje prasa i – ogólnie – media. Wiadomości się nie przekazuje, ale wyszukuje tych, które służą temu, kto płaci wynagrodzenie. A jeśli koniecznie trzeba się odnieść do niewygodnej dla „mecenasa” informacji, to należy ją przekręcić i pokazać wszystko w świetle powodującym wysyp wątpliwości niczym grzybów po deszczowym nowiu. Ewentualnie, gdy występuje groźba , że coś na jaw wyjdzie, należy wystosować atak prewencyjny na tych, którzy mogliby zaszkodzić. I nie jest to specyfika moskiewskich agencji, czy mitycznego Radia Erewań, lecz tak zwanych „wolnych mediów”. I w sumie nie jest to nic dziwnego i nowego – po prostu czytelnik przygląda się medialnej kuchni siedząc na ramieniu głównego bohatera.
A do tego dochodzi spisek. I tu uważam, świetnie sprawdza się ta książka, jeśli prostymi transformacjami przeniesiemy jej fabułę z historii ostatnich dni Mussoliniego na casus „złotego pociągu” spod Wałbrzycha. Wtedy można zasiąść przed telewizorem z miską popcornu i delektować się dopisywaniem historii zza kulis podawanych nam wiadomości. Eco, opisując dziennik „Jutro”, opisuje nam to, co dzieje się za kulisami telewizyjnego show o niby-to-szukaniu-pociągu.
Nie wiem, czemu wzruszono ramionami na całą powieść. To znaczy, chyba wiem. Gdy dawno temu Eco popełnił swoją drugą powieść, jedną z najlepszych, czyli „Wahadło Foucaulta”, polały się skargi i łzy, że zbyt duże, że zbyt erudycyjne, że zbyt zawiłe. Teraz autor wypuścił powieść krótszą, o mniejszej liczbie wątków i nie wymagającą rozległej wiedzy ezoterycznej, ale zachowując schemat spisku i swoje przesłanie, że świat, który nas otacza jest tekstem, który czytamy i interpretujemy. My wszyscy. I jeśli ktoś przeczyta ten tekst interpretując moją osobę jako zagrożenie, to będzie starał się mnie wyeliminować, niezależnie od tego, czy to zagrożenie jest prawdziwe, czy też urojone, wynikające z nadinterpretacji. Dlatego zarówno Braggadocio i Jacopo Belbo muszą umrzeć. Obaj, w obu powieściach, wpadają na trop czegoś, co miało pozostać ukryte. Ale w obu przypadkach postawiony zostaje wielki znak zapytania. W „Wahadle Foucaulta” postawiona zostaje teza, że osławiony dokument templariuszy, to w istocie coś w guście kwitu z pralni, zaś w „Temacie na pierwszą stronę” - że śmierć redaktora jest zupełnie przypadkowa. Zwłaszcza w kontekście paradokumentalnego filmu BBC, który główny bohater ogląda na końcu. I w obu przypadkach głosem rozsądku są kobiety: Lia w „Wahadle …” i Maia Fresia, młoda dziennikarka, w „Temacie ...”. Za każdym razem zadane jest to same pytanie: „czy my tu czegoś nie nadinterpretujemy?”. Mistrzowie zen zapytaliby: „czy to nie jest domalowywaniem wężowi nóg?”.
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy powinno się odczytywać książki U. Eco w oderwaniu od jego pracy naukowej i coraz bardziej dochodzę do wniosku, że można. Ale to odczytanie niepełne. Możemy przeczytać „Wahadło Foucaulta”, „Temat na pierwszą stronę”, czy „Cmentarz w Pradze” jako tak zwany „czytelnik pierwszego poziomu”. I dostaniemy postmodernistyczną powieść o kabale, przeciętne political-fiction o włoskich mediach i niestrawnego gniota historycznego nie wiadomo o czym bardziej: czy o powstawaniu „Protokołów Mędrców Syjonu”, czy też o marności paryskiej gastronomii połowy XIX stulecia. Albo możemy przeczytać je przez pryzmat naukowej działalności profesora Eco i otrzymujemy powieść o kabalistycznej hermenutyce odczytywania rzeczywistości, uogólnienie tej tezy w powieści o interpretowaniu rzeczywistości i nadawaniu znaczeń przez czytelnika („Lector in fabula” się kłania) oraz opasłe tomiszcze będące studium prowadzenia gry strukturalnej identycznej z tą, którą nieświadomie zastosował Nerval w „Sylwii” z jednoczesnym sfabularyzowanym opisem jak tekst kształtuje świat, czyli jak w połowie XIX wieku napisano podstawę antysemityzmu europejskiego (to z kolei rozwinięcia dwóch z „Sześciu przechadzek po lesie fikcji”).
Podsumowanie? Czym dłużej piszę tego posta, tym bardziej dochodzę do wniosku, że powieści U. Eco są jak wino ze szczepu syrah (lub w Nowym Świecie – shiraz): niektórzy się nimi delektują. Nie chcę przez to powiedzieć, że stoję wyżej na drabince rozwoju intelektualnego, bo czytam Eco przez pryzmat Eco. Co to, to nie. Rozwój intelektualny następuje w przestrzeni wielowymiarowej, w której każdy kreśli swoje trajektorie, a nie na jednowymiarowej drabince. Chcę tylko powiedzieć, że Eco nie pisze dla wszystkich. Jeśli więc nie spodoba Ci się książka, lub nie zasmakuje kieliszek wina, nie pomstuj, nie hejtuj, nie wysuwaj argumentów ad personam wobec tych, którym smakowało. Odstaw i szukaj swojej drogi.
A powieść ma swój mocno owocowy bukiet z nutą pieprzu.
Gdy Umberto Eco wydał „Temat na pierwszą stronę”, który jest krótką, zgrabną opowieścią o tym jak się „robi” dzisiejszą prasę, z wątkiem spiskowym i morderstwem, to nikt nic nie powiedział. Kilka osób ziewnęło i przeszło nad książką do porządku dziennego.
To nie fair.
A do tego dochodzi spisek. I tu uważam, świetnie sprawdza się ta książka, jeśli prostymi transformacjami przeniesiemy jej fabułę z historii ostatnich dni Mussoliniego na casus „złotego pociągu” spod Wałbrzycha. Wtedy można zasiąść przed telewizorem z miską popcornu i delektować się dopisywaniem historii zza kulis podawanych nam wiadomości. Eco, opisując dziennik „Jutro”, opisuje nam to, co dzieje się za kulisami telewizyjnego show o niby-to-szukaniu-pociągu.
Nie wiem, czemu wzruszono ramionami na całą powieść. To znaczy, chyba wiem. Gdy dawno temu Eco popełnił swoją drugą powieść, jedną z najlepszych, czyli „Wahadło Foucaulta”, polały się skargi i łzy, że zbyt duże, że zbyt erudycyjne, że zbyt zawiłe. Teraz autor wypuścił powieść krótszą, o mniejszej liczbie wątków i nie wymagającą rozległej wiedzy ezoterycznej, ale zachowując schemat spisku i swoje przesłanie, że świat, który nas otacza jest tekstem, który czytamy i interpretujemy. My wszyscy. I jeśli ktoś przeczyta ten tekst interpretując moją osobę jako zagrożenie, to będzie starał się mnie wyeliminować, niezależnie od tego, czy to zagrożenie jest prawdziwe, czy też urojone, wynikające z nadinterpretacji. Dlatego zarówno Braggadocio i Jacopo Belbo muszą umrzeć. Obaj, w obu powieściach, wpadają na trop czegoś, co miało pozostać ukryte. Ale w obu przypadkach postawiony zostaje wielki znak zapytania. W „Wahadle Foucaulta” postawiona zostaje teza, że osławiony dokument templariuszy, to w istocie coś w guście kwitu z pralni, zaś w „Temacie na pierwszą stronę” - że śmierć redaktora jest zupełnie przypadkowa. Zwłaszcza w kontekście paradokumentalnego filmu BBC, który główny bohater ogląda na końcu. I w obu przypadkach głosem rozsądku są kobiety: Lia w „Wahadle …” i Maia Fresia, młoda dziennikarka, w „Temacie ...”. Za każdym razem zadane jest to same pytanie: „czy my tu czegoś nie nadinterpretujemy?”. Mistrzowie zen zapytaliby: „czy to nie jest domalowywaniem wężowi nóg?”.
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy powinno się odczytywać książki U. Eco w oderwaniu od jego pracy naukowej i coraz bardziej dochodzę do wniosku, że można. Ale to odczytanie niepełne. Możemy przeczytać „Wahadło Foucaulta”, „Temat na pierwszą stronę”, czy „Cmentarz w Pradze” jako tak zwany „czytelnik pierwszego poziomu”. I dostaniemy postmodernistyczną powieść o kabale, przeciętne political-fiction o włoskich mediach i niestrawnego gniota historycznego nie wiadomo o czym bardziej: czy o powstawaniu „Protokołów Mędrców Syjonu”, czy też o marności paryskiej gastronomii połowy XIX stulecia. Albo możemy przeczytać je przez pryzmat naukowej działalności profesora Eco i otrzymujemy powieść o kabalistycznej hermenutyce odczytywania rzeczywistości, uogólnienie tej tezy w powieści o interpretowaniu rzeczywistości i nadawaniu znaczeń przez czytelnika („Lector in fabula” się kłania) oraz opasłe tomiszcze będące studium prowadzenia gry strukturalnej identycznej z tą, którą nieświadomie zastosował Nerval w „Sylwii” z jednoczesnym sfabularyzowanym opisem jak tekst kształtuje świat, czyli jak w połowie XIX wieku napisano podstawę antysemityzmu europejskiego (to z kolei rozwinięcia dwóch z „Sześciu przechadzek po lesie fikcji”).
Podsumowanie? Czym dłużej piszę tego posta, tym bardziej dochodzę do wniosku, że powieści U. Eco są jak wino ze szczepu syrah (lub w Nowym Świecie – shiraz): niektórzy się nimi delektują. Nie chcę przez to powiedzieć, że stoję wyżej na drabince rozwoju intelektualnego, bo czytam Eco przez pryzmat Eco. Co to, to nie. Rozwój intelektualny następuje w przestrzeni wielowymiarowej, w której każdy kreśli swoje trajektorie, a nie na jednowymiarowej drabince. Chcę tylko powiedzieć, że Eco nie pisze dla wszystkich. Jeśli więc nie spodoba Ci się książka, lub nie zasmakuje kieliszek wina, nie pomstuj, nie hejtuj, nie wysuwaj argumentów ad personam wobec tych, którym smakowało. Odstaw i szukaj swojej drogi.
A powieść ma swój mocno owocowy bukiet z nutą pieprzu.
Komentarze
Prześlij komentarz