Elfy jak demony
Odzyskuję kontrolę nad
swoim księgozbiorem. Na pierwszy ogień wygłodniałego czytelnictwa
poszedł – o dziwo – Roger Zelazny. Ach, tak, Amber i Dworce
Chaosu, oczywiście, pomyśli
sobie ktoś. Błąd. Dilvish Przeklęty. I przyznam, że sam jestem
trochę zdziwiony własnym wyborem.
Kim
jest Dilvish? Pół-elfem z rodu Selara, który wsławił się tym,
że usiekł kiedyś samego Hohorgę, boga (w sensie, w jakim używali
tej nazwy Hellenowie) i to w jego własnej sali tronowej w Shoredan.
Jego pra-pra-n-razy-pra-prawnuk tymczasem wsławił się brawurową
akcją uwalniania kobiety z rąk złego czarownika, który chciał ją
złożyć w ofierze. Akcja o tyle była brawurowa, że czarownik ten,
imieniem Jelerak, jest w tym uniwersum kimś rangi niemal Saurona. To
też akcja ratunkowa skończyła się opłakanie dla rycerza w
lśniącej zbroi: został zamieniony w posąg, a jego dusza zabrana
do piekieł. Ale ponieważ jedynie martwy wróg przestaje być
wrogiem (choć w fantasy i horrorze też niekoniecznie), toteż
Dilvish pewnego dnia schodzi z postumentu, na którym wdzięczni
mieszkańcy Portaroy umieścili pod jego (jak mniemali) posąg na
rynku i powodowany zemstą zaczyna szukać Jeleraka dosiadając
rumaka z czarnej stali o imieniu Black, który okazuje się być
poznanym w piekle demonem.
Dlaczego
akurat Dilvish? To chyba efekt przekory.
Z
jednej strony flankowany epickim patosem filmowego „Hobbita”
(którego pamiętam jako luźną i humorystyczną książeczkę), z
drugiej ponurą, okrutną i wypełnioną perfidią (czytaj:
realistyczną) atmosferą „Pieśni Lodu i Ognia” musiałem wybrać
trzecią drogę.
Co
fajnego jest w świecie Dilvisha? Po pierwsze to świat. Kompletny,
jak można przypuszczać, z rozbudowaną geografią i historią, choć
podobnie jak u Sapkowskiego patrzymy nań przez uchylone drzwi
obejmując wzrokiem mały wycinek horyzontu czasu i przestrzeni. Po
drugie to narracja. Czasami widzimy wydarzenia jedynie stojąc obok
Dilvisha, czasami tylko słyszymy o nim w opowieściach innych...
ludzi i nie tylko (dyplomatycznie to ujmę). Konwencja przedstawienia
wydarzeń swobodnie i łagodnie oscyluje między epiką bohaterską a
opowieścią łotrzykowską.
Opowieści
o Dilvishu mają dwie części jak dwie strony tej samem monety.
Pierwsza to zbiór opowiadań „Dilvish Przeklęty”, gdzie
zostajemy jak obuchem trąceni na wstępie przez zakrawającą na
epos „Drogę do Dilfaru”. Potem czytamy o jego różnych
perypetiach aż do kluczowej „Lodowej wieży”. Warto ją
zapamiętać, gdyż wypadki tam opisane będą często wspominane
potem. Następnie Dilvish wędruje ku południowi, lecz opowieść ta
zostaje przerwana w opowiadaniu tytułowym „Dilvish Przeklęty”,
gdzie kunszt łączenia groteski, zgrywy wręcz, z rozmachem
odrealnienia świata sięga szczytu. Można powiedzieć wręcz: „od
tej strony do tej strony mamy ekstrakt z Zelaznego”. Zerknijcie na
krótką próbkę z początku nowelki, gdy Dilvisha „napada”
jakiś mało rozgarnięty pseudorozbójnik:
- Amator. Jedźmy dalej
– nakazał Blackowi. - Niech go trafi ktoś inny.
Zostawiony z tyłu
człowiek cisnął swą bronią o ziemię.
- Do diabła! -
wrzasnął – Dlaczego nie uderzyłeś?
- Stój, Black –
mruknął Dilvish.
Black przystanął, a
Dilvish odwrócił się i spojrzał za siebie.
- Bardzo przepraszam.
Wzbudziłeś moją ciekawość – odezwał się. - Chciałeś, abym
ciął ciebie?
- Każdy przyzwoity
wędrowiec ściąłby mi głowę!
Dilvish pokiwał
głową.
- Myślę, że
potrzebna ci jest dodatkowa instrukcja dotycząca zasad napadu z
bronią w ręku – stwierdził. - Chodzi o to, aby wzbogacić się
kosztem innego, samemu nie odnosząc żadnych ran. Jeśli ktoś ma
być ranny, to powinien być to ten drugi.
R. Zelazny „Dilvish
Przeklęty”
Gdyby
ktoś chciał powiedzieć, że Dilvish to podróbka Geralta z Rivii,
niech pamięta, że Opowiadania o Dilvishu powstały w latach
siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Następną
(i ostatnią niestety) pozycją opisującą losy Dziedzica Selara
jest powieść „Kraina Przemian”. No tu już jest jakby mniej
wesoło. Zwroty akcji są zaskakujące, świat odrealniony aż do
podejrzenia meskalowej inspiracji, lecz tłumaczone to jest
szaleństwem uwięzionego w pozaczasowej twierdzy starożytnego boga.
Tak starożytnego, ze Jelerak wyciągnął spośród umarłych pewną
damę, która potrafi rozmawiać biegle w zapomnianym języku.
Pewnego
rodzaju ciekawostką jest czarownik, którego Jelerak pozostawia na
straży szalonego boga i starożytnej tłumaczki. Nosi on imię Baran
o Trzech Dłoniach. Oczywiście, pierwszą myślą było, że
czarownik dostał to imię zwierzątka rogatego, upartego, a przy tym
niezbyt sprytnego, aby go wykpić w oczach czytelnika. Otóż nie.
Nastąpił zbieg okoliczności. Czarownik w oryginale nosi imię
Baran of Three Hands. Przypuszczam, że z akcentem na ostatnią
sylabę słowa „Baran”.
Czego
żałuję, to faktu, że żaden producent filmowy nie zainteresował
się poważnie twórczością Zelaznego. Pomińmy cykl Amberu –
byłby zbyt drogi, pomińmy „Stwory Światła i Ciemności” - ich
struktura jest bardziej poetycka niż narracyjna, pomińmy „Pana
Światła”, choć węszę tu potencjał hitu. Ale sfilmowanie cyklu
opowiadań o Dilvishu mogłoby się okazać całkiem dobrym pomysłem
zarówno pod względem merkantylnym, jak rozrywkowym.
Polecam
lekturę wszystkim miłośnikom starej, dobrej szkoły S&S (Sword
& Sorcery, a w naszym języku: magia i miecz),
zwłaszcza tym, którzy lubią „wczesnego Sapkowskiego”.
(…)
Atak Reynara utworzył
w płaszczu potężną dziurę. Dilvih cofnął się dalej, a gdy
przeciwnik machnął płonącą bronią, ognisty miecz przygasł,
zamigotał raz, drugi i zginął.
- Takie jest całe
me życie – zauważył Reynar kiwając głową. – Wszystko, co
dobre, znika szybko.
R. Zelazny „Szatan i
tancerka”
Komentarze
Prześlij komentarz