Szukając igły w stajni Augiasza
Jestem wielbicielem
książek w ich tradycyjnej, papierowej formie. Wiedzą o tym niemal
wszyscy moi znajomi i cała rodzina. Ale bycie bibliofilem nie
oznacza dla mnie bycia wrogiem elektronicznej formy literatury. Nie,
nie uważam, że internet zabije książki. Media
elektroniczne (w tym internet jako rdzeniowa sieć komunikacji, na
pewno zmienią postać czytelnictwa i widać to już dziś, gdy
wypowiedzi w dialogach przycinane są do stu sześćdziesięciu
znaków standardowego esemesa,
a w natłoku informacji ludzi męczą nawet artykuły tabloidowe
dłuższe od jednej szpalty (nie kolumny! kolumna w gazecie to cała
strona).
Wracając
do książek. Książkę papierową uważam za niedoścignioną wciąż
formę przekazu literatury. Nie wymaga zasilania, jak czytnik
e-booków, czy odtwarzacz audiobooków. Można założyć w niej tyle
zakładek, co kart (czego żaden czytnik chyba jeszcze nie potrafi).
A wrażenie, gdy w zimową no włączę małe światło i legnę na
łóżku, by z muzyką w słuchawkach i kawą na stoliku delektować
się kolejnymi akapitami jest bezcenne. Ale jako praktykujący
inżynier znam co najmniej jeden powód, dla którego elektroniczne
książki (e-booki i dokumenty w formacie PDF) są lepsze od
papierowych. Wyszukiwanie.
Mam
na dysku w pracy dokumentację do jednego typu ruterów (takie
urządzenia do sieci komputerowych – mówiąc bardzo
upraszczająco), która liczy sobie, bagatela, przeszło tysiąc
stron. I to bliżej dwóch tysięcy. Gdy czegoś szukam, wpisuję
słowo kluczowe i program znajduje wszystkie wystąpienia we
wszystkich dokumentach. A contrario
mam przeszło tysiąc stron dokumentacji papierowej do innych
urządzeń i jedynie dzięki notatkom z kursu, traktowanym jako
swoisty indeks, mogę coś w tym stosie książek znaleźć. Gdy
szukamy konkretnej informacji, jest to poważny problem. Dlatego w
systemie dokumentów jakim jest WWW, już od samego początku
powstawały wyszukiwarki, które pozwalały znaleźć właściwe
dokumenty na wielu, połączonych internetem serwerach.
Osobiście
„wychowałem się” na wyszukiwarce AltaVista. Dziś, żeby ją
odnaleźć, potrzebowałem innej wyszukiwarki: Google, którego
powstania nikt w tamtym czasie nie podejrzewał (połowa lat
dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku). Wiedzy szukało się po
rozproszonych serwisach i nic nie zwiastowało nadejścia instytucji
takiej jak Wikipedia, która systematyzuje informacje na każdy
niemal temat, który zawierał się w tradycyjnych encyklopediach i
który zdecydowanie poza nie wykracza. Dodatkowo plusem Wikipedii
jest jej aktualność. Gdy chcemy dowiedzieć się, jak poszło
naszemu ulubionemu zawodnikowi w zeszłotygodniowym turnieju,
wystarczy, że sprawdzimy artykuł o nim na Wikipedii. Lub profil na
pewnym znanym portalu społecznościowym.
Ale to zjawisko pomińmy. Wróćmy do wyszukiwania przy użyciu
Google, które stało się tak popularne, że w różnych językach
pojawiły się czasowniki oznaczające szukać przy użyciu
wyszukiwarki google.com, to na
przykład polskie guglowanie,
czy angielskie to google.
Ale
czy guglowanie
przynosi nam te informacje, których oczekujemy? Wyszukując hasło
„wankomycyna” otrzymałem piętnaście tysięcy wyników. No
dobrze. Jest to popularny w medycynie (nie w aptekach) antybiotyk.
Ale wpisując pierwszy wers poematu „Jabberwocky” w tłumaczeniu
S. Barańczaka, który brzmi: „brzdęśniało już ślimonne
prztowie wyrło i warło się w gulbieży” otrzymałem przeszło
siedemdziesiąt tysięcy wyników.
I co wy na to moi mili?
Pierwsza
wątpliwość – czy w ogóle dostaniemy w wynikach to, czego szukać
będziemy? I druga – jeśli tak, to na której pozycji? Zilustruję
to szybko: proszę wyguglować
niniejszy blog wpisując jako słowo kluczowe jego tytuł,
„Marginalia”. Przy czterech milionach wyników nawet mnie się
nie chciało szukać. To może wpiszmy „Marginalia blog”?
Osiemset pięćdziesiąt tysięcy wyników – jest już lepiej. Już
na drugiej stronie widzimy odnośnik do bloga pisanego po arabsku.
Niniejszy blog nie załapał się nawet na pierwszą dziesiątkę
stron. Dopiero gdy włączymy przeszukiwanie tylko w języku
polskim, znajdziemy go dość szybko.
Ostatnio
potrzebowałem belki kominkowej, ale nietypowej, wykonanej na wymiar.
Okazało się, że jest to bardzo
nietypowe
zamówienie. Dziesiątki wykonawców produkują standardowe rozmiary
i już. Wyguglałem
wizytówkę pewnej firmy, która wykonuje je na zamówiony wymiar.
Wizytówka była na portalu stanowiącym indeks informacji
teleadresowych, więc znałem tylko nazwę, adres i numer telefonu.
Zadzwoniłem. Opowiadam jakiejś pani przez telefon, jaką to tę
belkę chcę. Motam się i moje tłumaczenia niebezpiecznie dryfują
ku skeczowi Kabaretu Moralnego Niepokoju o zamawianiu drzwi. I gdy
już myślałem, że zniecierpliwiona pani mruknie coś w rodzaju
(cytat ze skeczu) „w rzeźni wszystko było prostsze: świnia –
prąd – bzzz – i po sprawie”, ona pyta mnie, czy nie
zechciałbym opisać belki według formularza, który mają na swojej
stronie WWW. Zatkało mnie. Powiedziałem, że nie wiem o ich
stronie, bo ledwo znalazłem w ogóle jakąkolwiek informację o ich
firmie. Westchnęła i stwierdziła, że „są w Google na szóstej
stronie, ale pracują nad pozycjonowaniem”. I podyktowała mi
adres. No dobrze. Ja nie doszedłem nawet do szóstej strony. A do
której dochodzi statystyczna większość ludzi? Ogrom informacji,
którą zawiera internet, powoduje, że tak naprawdę nie mamy
dostępu do żadnej informacji. Paradoks?
Teraz
zacznie się horror. Skoro wszystko jest w internecie, to po co
wbijać dzieciom wiedzę w szkole. Będą czegoś potrzebowały, „to
se wygulają”
(błąd celowy). Ale ponieważ coraz trudniej jest coś znaleźć,
nawet mając do dyspozycji tak potężne narzędzia, jak obecne
wyszukiwarki, więc per
saldo
młody człowiek nie wie nic. I w dodatku nie chce mu się szukać.
Tkwi w morzu informacji jak ta stułbia i pochłania tylko te śmieci,
które do otworu gębowego same mu wlezą. Czy to ignorancja wtórna,
czy już pierwotna?
Wczoraj
usłyszałem w radiu wiadomość o trzęsieniu ziemi w Kolumbii o
sile siedmiu stopni w skali Richtera. Czy to jest silne trzęsienie?
Dosyć, zważywszy, że skala Richtera kończy się na dziewięciu.
Mądrale półdoinformowane oczywiście zaczną w tym momencie
opowiadać, że skala ta jest logarytmiczna i nie można tego tak
porównywać jak siedem do dziewięciu. No nie, jest gorzej. Siódmy
stopień jest tysiąc
razy silniejszy od piątego.
Aby to zobrazować, dziennikarz układający treść opisał zjawisko
tak: „wstrząsy dało się odczuć w Ekwadorze, mimo że epicentrum
znajdowało się sto trzydzieści kilometrów pod ziemią”.
Prawie usiadłem z wrażenia.
Nie
wierzę, że jakiekolwiek centrum naukowe podało taką informację.
Oni na pewno napisali poprawne pojęcie. Ale przypuszczam, że jakiś
niekompetentny nieuk zatrudniony na stanowisku redaktora postanowił
„poprawić” słowo, na takie, które znał. I mimo że miał
dostęp do internetu, do Google i do Wikipedii, stwierdził, że
hipocentrum
„nie jest prawdziwym słowem” i zmienił je na takie, które
kiedyś słyszał.
Za
czasów, gdy uczono greki szkołach, nie byłoby takiego problemu.
Wiadomo byłoby, że przedrostek epi-
oznacza coś związanego z powierzchnią, a hipo-
- coś będącego pod spodem. I słuchacze zaśmialiby się z Pana
Redaktora, nawet gdyby nie pamiętali, że terminy „epicentrum” i
„hipocentrum” nauczane były na geografii szkole podstawowej (a
stamtąd ja to jeszcze pamiętam). A tak, Pan Redaktor nasącza
społeczeństwo złym rozumieniem ścisłych pojęć, gdyż nie
chciało mu się wykonać takiej operacji:
Pierwszy znaleziony wynik, to krótki artykulik na Wikipedii:
Epicentrum –
miejsce na powierzchni skorupy
ziemskiej położone w najbliższej odległości (prostopadle)
nad ogniskiem trzęsienia
ziemi (hipocentrum).
Obszar położony wokół epicentrum, zwany obszarem epicentralnym
jest miejscem największych zniszczeń.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Epicentrum
I
wszystko byłoby proste. A tak Pan Redaktor wytworzył swoją wersję
„nocy mankietów”, o której jeszcze może będę miał okazję
napisać. Co gorsza, nikomu do głowy nie przyjdzie weryfikować
informację, tylko będą twierdzili, że epicentrum może znajdować
się pod ziemią, bo „tak mówili w radiu”. No cóż. Swego czasu
Orson Welles przy użyciu radia przekonał mieszkańców New Jersey,
że stali się obiektem ataku kosmitów.
Zanurzeni
w morzu wiedzy nie jesteśmy w stanie jej właściwie wykorzystać.
Zamiast w niej utonąć – umieramy z odwodnienia, gdyż nie
jesteśmy w stanie znaleźć tego, czego potrzebujemy. Szukanie
konkretnej informacji nie przypomina nawet szukania igły w stogu
siana. To zbyt proste porównanie. Wyszukiwanie informacji budzi
naszą niechęć. Dlatego bardziej przypominamy człowieka
szukającego igły w kupie gnoju – po pierwszym powąchaniu
stwierdzamy, że damy sobie radę bez niej.
Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za opinię.
UsuńPozdrawiam i zapraszam częściej... :)