Ghostwriting po elżbietańsku
Kanał HBO mam w pakiecie
telewizji satelitarnej dzięki uprzejmości przedstawiciela
handlowego, który wsparł nas w tej decyzji, tak jak ongi zbóje
przydrożni wspierali podróżnych w decyzji udzielenia jałomużny.
De facto zagroził, że jeżeli nie skorzystamy z promocji,
to za pakiet w obecnej postaci zapłacimy dwa razy więcej. Biorąc
promowane przezeń HBO
zapłacimy tylko
półtorej poprzedniej stawki. Warto się zastanowić nad faktem, że
słowo promocja
zawiera rdzeń słowotwórczy motio wiążący
się z poruszaniem (motywacja i
angielski wyraz motion
- „ruch”) oraz przedrostek pro
oznaczający w uproszczeniu dla.
Na wysokim stopniu abstrakcji można byłoby spokojnie słowo
promocja uznać za
synonim pojęcia wciskanie
nie popełniając żadnego błędu językoznawczego
(złożenie słowa ciskać
– „rzucać” z przedrostkiem w).
Zaletą
wspomnianego kanału jest paradoksalnie jego wada. Otóż w przeciągu
kwartału nadawanych jest tam mniej więcej trzy filmy i jeden
serial. Filmy emitowane są co najmniej dwa razy w tygodniu każdy. Za to są one dosyć świeżo zdjęte z afisza kinowego.
Dzięki temu ludzie obdarzeni brakiem czasu mogą być na bieżąco z
blockbusterami
oglądając je w dwudziestu dziesięciominutowych odcinkach w okresie
trzech miesięcy. Ponieważ wyrwane z kontekstu fragmenty stanowią
anachroniczne puzzle (Bogu dzięki, że fabuły nowych filmów są
zwykle liniowe i proste, żeby nie użyć słowa prostackie),
złożenie ich w umyśle w kompletny film wymaga nieco pamięci i
wyobraźni.
Nadawany
w pierwszej połowie obecnego roku „Anonimus” wyjątkowo udało
mi się obejrzeć niemal w całości za jednym posiedzeniem. I
dobrze, bo film był tego wart.
Rzecz
dotyczy problemu Shakespeare'a a dokładnie autorstwa jego sztuk.
Wątpliwości wokół geniuszu Stratfordczyka jest co niemiara i nic
w tym dziwnego. W tym poszczególnym utworze zilustrowana jest
hipoteza, jakoby Will Shakespeare był nieomal półgłówkiem,
którego Lord Szambelan, Edward de Vere hrabia Oxford, wystawia „na
słupa” mówiąc slangiem przestępczym, czyli każe mu firmować
swoim nazwiskiem twory hrabiego. Hrabiemu nie tylko nie wypada pisać
dramatów i poematów. Jemu zabrania tego jego pozycja. Hrabia jest
stroną w konflikcie z kanclerzem Cecilem, swym teściem, purytańskim
typem uważającym sztukę (w tym poezję i teatr) za grzech, z kolei
intrygi za służbę Bogu. Cecilowi (a potem jego synowi i następcy)
strasznie nie w smak jest umiłowanie teatru przez królową
Elżbietę. I tak ścierają się dwie strony konfliktu: Cecilowie
wpływają na tron intrygami, de Vere – dramatami Shakespeare'a. I
co najfajniejsze – jest to rewelacyjnie (moim ignoranckim zdaniem)
nakręcone.
Reżyser
świetnie opanował język filmu. Jest reżyserem w starym stylu.
Tyle sobie pomyślałem, gdy w scenie wymuszonego układami
politycznymi ślubu podkład dźwiękowy stanowił fragment... mszy
żałobnej! Mozartowskie „Requiem” (dokładnie bodajże
„Lacrimosa”, jeśli mnie pamięć słuchowa nie myli) było
rewelacyjnym wskazaniem na właściwe odczytanie zaślubin de Vere'a.
Że stało się coś, co godne jest nie radości, lecz łez.
Lacrimosa dies illa...
Drugi
raz pomyślałem o wyczuciu reżysera, gdy obserwowałem scenę balu.
Duszną atmosferę dworskich intryg pięknie podkreślił poprzez
realistyczne
oddanie światła na sali. Nie dosyć, że sala była nieduża dla
tej setki kręcących się po niej osób, to oświetlona setkami
świec nadal była półmroczna. Mdłe, żółtawe światło, miast
dodać splendoru, odzierało postacie z ich wymuszonego dostojeństwa.
Trzeci
raz doceniłem reżysera, gdy ukazał obrazem fenomen Shakespeare'a.
Wspominałem już, że Stratfordczyk był swych czasów celebrytą.
Reżyser ukazał to w cudownie anachronicznej scenie, gdy publiczność
wywołuje autora sztuki na scenę, wyciąga ku niemu ręce i wyciąga
go, by na wzór obecnych gwiazd rocka płynął przez widownię
niesiony na ich ramionach. To
musi
trafić do widza, który żyjąc na progu XXI wieku dekoduje takie
zachowanie jako symbol oddania chwały gwiazdorowi. Pomyślałem, że
facet (lub kobieta, nie wiedziałem jeszcze wówczas kto), który tak
elegancko potrafi przełożyć zdanie „Shakespeare był Michaelem
Jacksonem swoich czasów” na język filmu zrozumiały dla
współczesnego widza, musi być mistrzem. I jak publiczność wołała
chwilę wcześniej „Autor! Autor!”, tak jak mruknąłem „Reżyser!
Scenarzysta!” i sprawdziłem... jakże wielkie było zdumienie, gdy
odkryłem, że film wyszedł spod ręki Rolanda Emmericha, słynnego
„Master of Disaster”, twórcy filmów, w których nie dokonuje
nawet ludobójstwa, lecz zagłady wszystkich cywilizacji („Dzień
Niepodległości”, „Pojutrze”, „2012”). Nawet wpisując się
w cudzy kanon, czyli tworząc remake
„Godzilli”
stwierdził „jeden potwór jest dla mięczaków, a ja muszę mieć
ich całą hordę”.
Nie
spodziewałem się. Nie spodziewałem się, że twórca takiego
gniota jak „Dzień Niepodległości” może nakręcić tak dobry
film. Wystarczy wspomnieć, iż po ukazaniu się „Dnia
Niepodległości” w polskich kinach Marek Oramus na łamach „Nowej
Fantastyki” ogłosił konkurs na znalezienie największej liczby
błędów
logicznych
w rzeczonym filmie. Zwycięzca wymienił ich sześćdziesiąt pięć,
wszystkie uznano...
Tymczasem
z niedowierzaniem oglądałem dzieło (nie zawaham się tego słowa
użyć) stanowiące alegorię walki intryganckiego, ascetycznego
zła i dobra-piękna reprezentowanego przez sztukę. Gdy Cecil swymi
knowaniami prowadzi syna hrabiego Oxford na szafot, on wydaje poemat,
aby królowa (wiedząc o prawdziwym autorstwie hrabiego) wezwała go
i wysłuchała. Gdy pomysł nie wypala, w jedną noc pisze
„Ryszarda III” portretując złego króla na obraz i podobieństwo
Cecila juniora, by oburzony zbrodnią scenicznego króla tłum
wywołał zamieszki, które zniosą władzę intryganta. Jednocześnie
jest Oxford prawdziwym artystą. Pytany przez małżonkę o powód pisania, opowiada jej o swej pasji.
Słowo
to nie pada in
expresis verbis, ale
odpowiedź hrabiego to właśnie opisuje: pasję,
czyli mękę.
Konieczność tworzenia, której akt spisania przynosi ulgę.
Uwolnienie od głosów, które słyszy w każdej chwili. I
jednocześnie ukazana jest męka inna – konieczność oglądania
jak prostak Shakespeare wielbiony jest za utwory, których nie był w
stanie napisać, jak małpa nie jest w stanie skonstruować samolotu.
I
choć można odnieść wrażenie, że de Vere przegrał (syn w
prawdzie ocalał, lecz wypędzony, a sam hrabia okazał się postacią
tragiczną na wzór Edypa), to jest też bardzo dobrze ukazana pewna
przewrotność. Oto Cecil dopina swego i na tron po Elżbiecie
wstępuje Jakub I. Wystawiana jest sztuka „Shakespeare'a”. Jakub
siada na tronie, gdzie wcześniej siadała Elżbieta. Miejsce po jego
prawicy, które należało do Oxforda, zajmuje Cecil. Scena
symbolizuje zwycięstwo „złych”. I wtedy Jakub pochyla się ku
Cecilowi i opowiadając o swej ciekawości sztuki pyta: „Czy jesteś
panie takim wielbicielem teatru jak ja?”. Cecil, który chwilę
temu kazał spalić siedzibę trupy lorda Szambelana, czyli słynny
teatr „The Globe” mówi „Tak, wasza królewska mość”. Ale
mówi to z miną człowieka, który zaraz poddany zostanie lewatywie.
Sztuka odniosła zwycięstwo. Nie de Vere, jej żołnierz, autor
największych nowożytnych dramatów, lecz Sztuka jako zjawisko, jako
estetyczny przedstawiciel Dobra. Dzięki poświęceniu swego
żołnierza.
Gdy
po skończeniu filmu poczytałem sobie komentarze na filmwebie
stwierdziłem, że już wiem, czemu nikt nie kręci już takich filmów. Ludzie nie wiedzą jak je czytać. Określenie „Anonimusa”
jako „thrillera politycznego” i wyeksponowanie w streszczeniu
marginalnego wątku powiązań rodzinnych de Vere'a i Elżbiety z
całkowitym pominięciem kwestii wpływu sztuki na społeczeństwo,
roli kultury w dziejach, spowodowało najpierw mój gniew na autora
streszczenia, potem zaś współczucie. Ja miałem szczęście, że
ktoś nauczył mnie czytać
utwory i tym się cieszyć. On będzie musiał przeżyć
swoje życie uważając, że ogląda marne filmy.
Niedawno dowiedziałem się, że Emmerich podpisał Deklarację Uzasadnionych Wątpliwości w Kwestii Tożsamości Williama Shakespeare'a. Prócz niego sygnowało ją prawie dwa tysiące osób. I nie byli to ci sami, którzy podpisali petycję do Białego Domu o budowie Gwiazdy Śmierci.
Komentarze
Prześlij komentarz