(Nie) wszystkie szczęśliwe powroty
Jako że rok 2012 już
nam się chyli ku końcowi, zaczynają się pojawiać różne myśli
podsumowujące. Z mojej perspektywy jako ważne oceniam dwa
„powroty”: Ridleya Scotta do świata „Obcego” i DEAD CAN
DANCE do szerzej pojętego świata muzyki, zarówno poprzez wydanie
nowej płyty, jak i trasę koncertową.
Jak to jednak bywa z
wiadomościami, jedna jest zazwyczaj trochę gorsza od drugiej. Nie
to, żeby zła. Po prostu... niedobra. I od niej zaczniemy.
Początek „Prometeusza”
jest intrygujący – planeta, ale nie wiemy jaka, humanoid, ale nie
człowiek. Co robi? Połyka dziwną substancję nad brzegiem
wodospadu. Wodospad niczym nie przypomina tego z „Błękitnej
laguny” - szara woda przetacza się z hukiem po szarych skałach.
Szare jest także niebo. Humanoid przełknął wszytko do końca
i... umarł. Zginął w męczarniach strawiony dziwną, czarną
substancją, którą połknął. Jego szczątki wpadają do wody i w
ujęciu kojarzącym się ze wstawkami animowanymi do serialu „Dr
House”, zaczynają tworzyć molekuły DNA. Zawdzięczamy mu życie.
Ale... czy on się poświęcił? Czy został zdradzony? Nie
dowiadujemy się tego, gdyż akcja się przenosi na małą skalistą
wysepkę, gdzie grupa archeologów odkrywa malunki w jaskini... I od
tego momentu jest źle. Fabułka staje się cienka jak zupa na
festynie: od razu znajduje się multimiliarder, który za zylion
dolarów wystawia statek kosmiczny, zbiera super-grupę naukowców i
oddaje ich pod komendę swojej córki, sam zaś (uwaga, spojler!)
zaszywa się na statku „pod podłogą”, aby wyskoczyć jak diabeł
z pudełka w odpowiednim momencie. Choć słowo „wyskoczyć” może
nie pasuje do stuletniego człowieka na wózku inwalidzkim. Tymczasem
cała ekipa dolatuje sobie na planetę docelową bez przeszkód w
atmosferze nawiązań do wcześniejszych części (jak choćby rzut
piłką do kosza) i klasyków kinematografii (android oglądający
„Lawrance'a z Arabii” w pomieszczeniach o wystroju z „2001
Odysei kosmicznej”). Na planecie od razu
znajdują coś między Kopcem Kościuszki a trackim kurhanem i
zaczynają się zachowywać jak wycieczka zakładowa, a nie wyprawa
naukowa. Ściągają hełmy, skoro tylko wiadomo, że skład
atmosfery jest dobry. Nikt nie myśli o wirusach, prionach, dziwnym
nano i tym podobnych – po co. Członkowie ekipy łażą jak chcą,
oddzielają się od grupy jakby to była wycieczka do marketu. Gubią
się w prostych korytarzach, głaszczą obce formy życia, mimo, że
śmiertelnie się bali chwilę temu wszystkiego. Leje się alkohol,
zdarza się przygodny seks, a podstępny android bezwzględnie
wypełnia zamierzenia swego zleceniodawcy, aż do jego śmierci. I
niemal swojej – w ramach nawiązań do poprzednich części
obowiązkowo ktoś musi mu urwać głowę. Potem nagle staje po
drugiej stronie barykady i pomaga głównej bohaterce, którą
wcześniej urządził makabrycznie chcąc z niej uczynić matkę
czegoś w rodzaju kałamarnicy (roboczo zwanej na forach
internetowych „Cthulhu”). Bohaterka na szczęście jest zaradną
niewiastą i przy użyciu jakiejś megazaawansowanej technologicznie
maszynerii medycznej z oprogramowaniem przystosowanym jedynie do
obsługi mężczyzn (sic!) robi sobie cesarkę, usuwa Cthulhu, a
maszyneria za kolejne pół zyliona zielonych zszywa ranę czymś w
rodzaju zszywacza tapicerskiego. Już kilka minut potem, bohaterka z
tymi zszywkami w brzuchu niczym jakiś frankensteinoid Eda Wooda
biega po korytarzach.
No
i ogólnie jest kiepsko. I dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi.
Rozczarowanie.
A
jednak coś w tym filmie jest. Gdyby tylko Scott nie wziął do
pisania scenariusza pryszczatego nastolatka, którego jedyny kontakt
z science-fiction stanowiła kreskówka „Laboratorium Dextera”,
byłby ten film wielki. Jest tam potężny potencjał obudzony sceną
z czołówki i sugerowany motywem krzyżyka noszonego przez główną
bohaterkę.
Zdecydowanie
na drugim biegunie plasuje się powrót DEAD CAN DANCE.
Wieść
o powrocie duetu Gerard-Perry do wspólnego i aktywnego życia
muzycznego wzbudziła moje szczere zdziwienie, niedowierzanie i lekką
obawę. Kierunki, w które udali się jeszcze przed rozpadem DCD,
były tak rozbieżne, że raczej uwierzyłbym w restytucję THE SEX
PISTOLS z Glenem Matlockiem na basie, niż w nową, dobrą płytę
DCD.
Z
resztą pierwszy kontakt z „Anastasis” moje obawy podsycił.
Rozpoczynający płytę „Children of the Sun” wydał mi się tak
naiwny muzycznie i tekstowo, że obawiałem się najgorszego. Wokal
Perry'ego wpadający w melorecytację brzmiał „jak zwykle”, nie
wnosząc nic nowego. Kolejny utwór, „Anabasis”, przypadł Lisie
Gerard i jako taki w całości mógł się znaleźć na jej płycie
„Duality” z 1998 roku. Ładny, ale nie nowy. W „Agape”
odnaleźć można było wyraźne ślady muzyki sefardyjskiej –
zgodnie z deklaracjami zespołu o śródziemnomorskich akcentach na
płycie. Ale i tak utwór w pierwszym słuchaniu przegrałby z
„Sacred Shabbat” LOREENY MCKENNITT. Znana z radia „Amnesia”
nie wzbudziłą zachwytu. Potem już „Kiko”, reklamowany przez
kolegę jako megahit „Opium”, dziwny „Return of the She-King”,
który mogłaby nagrać ENYA i na koniec „All In Good Time”,
który jest stylistyczną kalką z „Archangel” z brendanowej
płyty „Eye of the Hunter”. Dobranoc. Rozczarowanie? Niedosyt.
Ręka sama znalazła klawisz „play”. I potem jeszcze raz. I
jeszcze raz.
To
coś tkwi pod powierzchnią. Ukryte niczym nasiono czekające wody,
by wykiełkować. Oczarować najpierw prostą zielenią, aby na
koniec oszołomić barwą kwiecia i feerią tropikalnych zapachów.
Wszystkie dźwięki są doskonale dobrane, aranżacje –
perfekcyjnie wyważone, głosy stłumione, by nie dominować pasaży
dźwięków budujących wizje, które niewolą zmysły niczym
tytułowe opium. Nie pozwalają bez siebie żyć.
Ktoś
powiedział, że pisać o muzyce, to jak tańczyć o architekturze.
Muszę więc tonować niezdarne podrygi, którymi próbuję wysłowić
majestat gotyckiej katedry – prostej w swojej bryle, lecz
zniewalającej w detalu i pozwalającej przez długie dnie
kontemplować doskonałość jej proporcji. Fachowcy mówią o
zastosowaniu w „Kiko” rytmu 6/8 wywodzącego się bodajże z
Maghrebu. Inni wskazują na oczarowujący – jak zwykle u DCD –
efekt miejsca nagrań. Albowiem studio w Quivvy, stary,
zdesakralizowany kościółek anglikański, jest już od lat
dodatkowym instrumentem w niemałym arsenale Brendana Perry. Nie
bezpośrednio – nikt nie siedzi okrakiem na dachu, by walić weń
jak w bęben. Ale charakterystyczny „ciemny pogłos” w studyjnych
utworach zawdzięczamy właśnie akustyce tego miejsca.
Końcowy
odbiór płyty wygląda już zgoła inaczej: zakręcona melodia
wpleciona w „Children of the Sun” towarzyszy mi od porannego
mycia zębów do późnego wieczora. Wszystkie sekrety rytmiki
„Anabasis” dają kopa niczym poranna, podwójna kawa. A gdy chcę
sobie zrobić ucztę, wtedy słucham/nucę/podśpiewuję „Opium”
i na koniec, zwieńczeniem lektury płyty, strzelistą wieżą
katedry i wspaniałą podróżą przez pustynię okrytą
rozgwieżdżoną nocą jest „Kiko”.
Co
mogę rzec więcej, prócz tego, ze jestem oczarowany? Mogę
wszystkim malkontentom spodziewającym się kolejnego „Wihin the
Realm of Dying Sun” odpowiedzieć: „Within the Realm...”, mimo
że najbardziej rozpoznawalny album zespołu, był tylko jednym z
przystanków podróży muzycznej. Karawana idzie dalej. Muzycy,
którzy mają za sobą długie lata solowych doświadczeń dokonali
cudownej ich fuzji i zaoferowali płytę, która jest syntezą
wszystkiego (lub przynajmniej sporej części tego) czego się
nauczyli od czasu swego rozstania w 1998 roku. Po czternastu latach
dostaliśmy perłę wśród płyt DCD, gdzie Lisa i Brendan pokazują,
że są artystami przez wielkie i złote „A”. Nie szokują, nie
szukają nowych granic. Za to perfekcyjnie władają materią muzyki.
Ci, który szukają kolejnego „Within the Realm...” odsyłam do
szwedzkiej grupy ARCANA, która wyspecjalizowała się w produkcji
klonów Czarnej Płyty. Tych, którzy twierdzą z przekąsem, że to
nie homogeniczna płyta, lecz jakby siłowe połączenie utworów
każdego z artystów osobno, muszę oświecić, że już po „Spleen
and Ideal” właśnie tak było. I nikomu to nie przeszkadzało, gdy
powstawał „Into the Labyrinth”, „Aion” i „The Serpent's
Egg”. I „Within the Realm...” także.
Rekapitulacja?
Rok
2012, rok Wodnego Smoka w kalendarzu chińskim, przyniósł nam dwa
powroty, a w każdym z nich potencjał na długą, dalszą drogę.
Prawda, że w pierwszym przypadku Scott postanowił zarżnąć swój
pomysł niepoważnym scenariuszem, ale – wiedząc o następnych
częściach – mam nadzieję, że się opamięta. W drugim przypadku
mam nadzieję, że artyści nie zaprzepaszczą tak dobrego początku.
Już teraz w wywiadach zapowiadają zimową pracę nad nowym albumem,
a w przyszłe lato – powrót do Polski, tym razem nie na jeden
koncert, lecz kilka.
To
był dobry rok.
But
the spirit of life keeps us strong
And the spirit of life is the will to carry on
And the spirit of life is the will to carry on
DEAD
CAN DANCE „Spirit”
Komentarze
Prześlij komentarz