Zmagania z życiem: gazomierz

 Żadna fikcja i stosowana ideologia czystej formy nie dościgną życia. Zamiast nurzać się w tekstach, obrazach, symbolach i dociekaniach filozoficznych, chciałem w tym tygodniu podzielić się nieco zbeletryzowaną wersją prawdziwego opisu wypadku z panem z gazowni. 

Indżoj!

GAZOMIERZ

Wracając z pracy znalazłem w skrzynce pocztowej ogłoszenie o wymianie gazomierzy. Bezpłatnej, jak to podkreślono. Już miałem sarkastycznie podziękować w myślach wielkodusznej spółce gazowniczej za dar przyrządu pomiarowego, który służy przecież jej, a nie mnie, ale przypomniało mi się kim jest czytelnik modelowy tego zawiadomienia i ogarnął mnie przelotny smutek.

To co w zawiadomieniu było najważniejsze, to data i godzina planowanego przedsięwzięcia – przyszły czwartek między dziewiątą a jedenastą – akurat wtedy, gdy miałem poranną zmianę. Szybka wiadomość do żony:

Aurelian: [ Hej, jesteś w przyszły czwartek rano w domu? ]

Berenika: [ Nie ]

Szybko poszło. No dobra, przechodzimy do następnego kroku algorytmu. Wielki napis u dołu kartki obwieszcza, że jeśli nie będziemy mogli być przy wymianie gazomierza, proszeni jesteśmy o kontakt telefoniczny z numerem o wytłuszczonej czcionce większej o dobre cztery punkty.

Zadzwoniłem. Akustyka po stronie odbiorcy sugeruje, że telefon został wciśnięty między bark a ucho, aby dwie ręce zajęte były robotą. W tej robocie pomaga im miarowe sapanie, które urozmaica rozmowę.

– Dzień dobry – zaczynam. – Moje nazwisko to Random, dzwonię z Koperkowa, ulica Wszystkich Świętych 13. Dostałem zawiadomienie o wymianie gazomierza w przyszły czwartek rano, ale nikogo u nas nie będzie, więc dzwonię od razu uzgodnić nowy termin.

– Ale to nie… (sap) To tak nie… (sap)… To najpierw musi pan dostać zawiadomienie, a potem dzwonić (sap)…

Zaczynam się zastanawiać, co on tam tymi rękoma robi, i czy jest trzeźwy. Pijany gazownik, jak przypuszczam, myli się tyleż razy co saper. Wolałbym nie tłumaczyć się potem prokuratorowi, dlaczego facet eksplodował w czasie rozmowy akurat ze mną.

– A jak pan sądzi – próbuję się odwołać do jego poczucia rozsądku, – skąd mam ten numer? No właśnie z zawiadomienia! – zdecydowałem, że rozwiążę tę zagadkę dla niego, aby się nie zasapał jeszcze od myślenia.

– A! Czyli dostał pan zawiadomienie?

Dobra… Jeszcze nie jest tak źle jak z Asystentem Google. Ale już blisko Spoono.

– Tak – kapituluję, – dostałem zawiadomienie.

– No to pan nie może ze mną ustalić tego terminu. (sap)… Proszę mi wysłać esemes (sap)… z adresem i godziną (sap)..., to ja go prześlę do biura i tam wyznaczą nową datę (sap)…

Jeszcze jedna próba optymalizacji wspólnych wysiłków:

– Wie pan co, ale ja mam gazomierz na zewnątrz. Może pan się sam obsłuży i nikt nie będzie w domu potrzebny?

– Nie, nie! – oburza się gazownik. – Ja muszę odpowietrzyć instalację!

Względy techniczne rozumiem, brzmi legitnie.

– Czyli zmieniamy termin. To wyślę panu zaraz esemesa – konkluduję.

– (sap)…

– Dziękuję panu bardzo. Do widzenia! - żegnam się, a widma Gombrowicza i Becketta w kącie chichoczą i klepią się po udach z radości.

Wysłałem tego esemesa, w którym podałem swoje imię i nazwisko, adres, przewidywany przez przedsiębiorstwo termin w postaci daty i godziny, oraz krótką prośbę o zmianę terminu wraz z sugestią nowego. Przyszłość rysowała się dosyć ogarniętą.

Nadszedł czwartek. Byłem w pracy.

Zadzwonił telefon – widzę, że dzwoni sąsiad, więc odbieram od razu, bo to może jakiś nasz wspólny problem: brak prądu, pożar, powódź lub tornado pełne rekinów.

– Cześć Aurelian, jesteś w domu? – słyszę.

– No nie, jestem w pracy…

– A jest ktoś w domu?

Neurony szybko budują jakieś ścieżki do pamięci, spoglądam na zegarek – dziesiąta. Gazownik.

– Nie. To znaczy jest Celestyna, ale ona ma teraz zdalne lekcje i nie będzie nikogo do domu wpuszczała.

– Bo wiesz, facet musi odpowietrzyć…

– Wiem. I tym bardziej muszę być obecny. A jak stoi koło ciebie, to przypomnij mu, że rozmawiałem z nim przed weekendem i wysłałem esemesa. Mieli mi inny termin zaproponować.

– Dobra, przekażę.

Ogarnięte.

Wróciłem do domu. W skrzynce zawiadomienie rozpoczynające się od liturgicznej formuły „w związku z nieobecnością…”. Bycie związanym z nieobecnością, czyli niebytem, to wspaniały triumf języka potocznego nad metafizyką. Wittgenstein miażdżący Kanta i Hegla. Me gusta. Czytam dalej. Jest jakiś numer telefonu (inny niż poprzednio, dostojnie stacjonarny) oraz adres e-mail. Proszą o kontakt, by wyznaczyć nowy termin. Super. Odłożyłem na stół, by zająć się tym po obiedzie.

W czasie spożywania dania drugiego, które akurat tego dnia wyprzedziło danie pierwsze, słyszę dzwonek do furtki. Idę. Z daleka widzę białobrudny furgon i dżentelmena w stroju superbohatera w cudzym domu, który rozkłada jakieś papiery na murku.

– Dzień dobry! – wita mnie radośnie. – Bo ja byłem u pana rano, ale pana nie zastałem!

– Wiem – staram się nie tracić spokoju, – albowiem rozmawialiśmy na ten temat w zeszłym tygodniu, potem wysłałem esemesa, a dziś jeszcze powiedział to panu sąsiad w czasie wymiany jego gazomierza. Więc wrzucił pan zawiadomienie do mojej skrzynki i miałem właśnie uzgadniać mailowo nowy termin w przyszłym tygodniu…

– To jak pan jest, to ja bym wymienił teraz.

Zatkało mnie. Ostatnio tak mnie mnie nikt nie zignorował. No, może oprócz Celestyny, gdy jej przypomniałem o zadaniu z matematyki. Po raz szesnasty tamtego wieczoru.

– Ale jem właśnie obiad…

– Ale ja nie muszę wchodzić teraz – przerywa mi monter. Przerywa! Uwielbiam takich typów. – Potem tylko…

– Tak, tak. Odpowietrzyć – wjeżdżam mu w słowo, by choć minimalnie wyrównać rachunki.

– Dokładnie.

Kwadrans później. Dzwonek.

– Proszę tu podpisać – wciska mi dwa egzemplarze protokołu. – Czy czuje pan gaz gdzieś w mieszkaniu? I gdzie ma pan piec, bo muszę go odpowietrzyć.

– Nie, nie czuję gazu, podpiszę po odpowietrzeniu i sprawdzeniu licznika PRZEZE MNIE, a piec jest tu – wprowadzam montera do pomieszczenia.

Patrzy na mój piec z niekłamanym respektem.

– No takiego jeszcze nie obsługiwałem…

Nie wiem, czy to ma być taki ekwiwalent kobiecego „ach, jaki on duży!”, ale akurat mojego ego tym nie podbudował, lecz raczej wprawił w konsternację. Dobrze, że nie nazwał go „bydlakiem”. Jednak wnoszę, że odpowietrzyć go nie potrafi, skoro tak sformułował zdanie.

– Czy może pan podnieść na nim temperaturę wody, żeby się włączył? – pyta gwiazda gazownictwa polskiego.

Naciskając odpowiednie klawisze na panelu podnoszę temperaturę wody użytkowej, zaraz piec się włączy i zacznie grzać zawartość bojlera. No chyba, że nie.

Symbole na wyświetlaczu pokazują uruchomienie płomienia na jakąś trzecią część mocy, potwierdza to szum ognia, który zaraz cichnie, a wyświetlacz jarzy się komunikatem: „Błąd P234 – zdmuchnięcie płomienia”.

No to chyba nie.

– I co teraz? – słyszę za ramieniem.

– Teraz on spróbuje zrobić to jeszcze dwa lub trzy razy, a jeśli mu się nie uda, to się wyłączy z innym komunikatem o błędzie – uspokajam go. Uspokajam go. Nosz…

Piec raz jeszcze podejmuje uruchomienie na jedną trzecią mocy, znów kończy się tym samym błędem. Mój organizm podnosi ciśnienie krwi na jedną trzecią mocy i już sobie układam plan awaryjny. Odpowietrzenie pieca winno być realizowane z poziomu menu. Będę szukał na oślep. Jeśli nie znajdę, to muszę sięgnąć po instrukcję. Ze sto stron A4, bo sobie taką instalatorską załatwiłem dawno temu. Ta dla użyszkodników ma tylko dwie kartki zakończone konstatacją: „jakby co, dzwoń po autoryzowany serwis”. Trudno się dziwić takiej formie, skoro podstawowym zadaniem instrukcji obsługi samochodu w trzeciej dekadzie naszego wieku jest ostrzeżenie przed zlizywaniem płynów, które wyciekły z silnika.

Zanim znajdę w mojej instrukcji odpowiednią procedurę, to minie trochę czasu. Wyproszę gościa. Albo nie, bo mi zwieje i powie, że wszystko działało, jak wychodził. No, niby nie podpisałem protokołu. To mi tu będzie sapał w środku. Może chociaż, rozważam szybko, gdyby mi groził trudniejszy temat reklamacyjny, to wykorzystam montera w funkcji zakładnika?

Wszystko to trwało poniżej sekundy, podczas której piec podjął trzecią, uwieńczoną sukcesem, próbę zapalenia płomienia. Poszło!

– Ufff… – usłyszałem za sobą.

A, więc to o takie odpowietrzenie chodziło.

Obejrzałem licznik, podpisałem protokół i pożegnałem miłego człowieka, który odpowietrzał się kibicując mojemu piecowi.

 

(źródło)

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wdowi post

Nim napiszesz post

Polak mały, sztuczka kusa

Wandalizm intelektualny

Śpiulkolot a sprawa polska

O wykręcaniu ludziom numerów

Accelerando

Konkluzja wujka Staszka #12: Pseudonimy

Pies imieniem Brutus

Paranormal Wilkowyje